poniedziałek, 28 listopada 2011

sobota, 26 listopada 2011

człowiek – demolka


26 listopada 2011
Mam poważne podejrzenia co do tego, że nie jestem normalna.
Zamiast zająć się w sobotnie, wczesne popołudnie jakimiś rzeczami, które przystoją damom… no na przykład zrobić sobie filiżankę kawy, na małym spodeczku ułożyć kilka francuskich trufli i pomalować sobie paznokcie, ewentualnie do tej kawy z truflami zasiąść z książką – aktualnie nadal "Łuny w Bieszczadach", "11 pazurów" i iecierpliwie oczekująca "Szachownica flamandzka" Arturo Perez – Reverte, ewentualnie zacząć piec świąteczne pierniczki…. no w każdym bądź razie robić coś zgoła odmiennego do tego co robiłam,
ja w szałowym stroju, w którym głównym elementem były gumofilce i różówa bluza, ale za to z pomalowanymi rzęsami, uzbrojona w piłę, szpadel i łopatę rozwaliłam skrzynkę z winobluszczem, która trochę zawadzała pod garażem. Nie było lekko, oj nie.
Ale skrzynki nie ma, zakończy swój nędzny żywot w piecu sąsiada.
A ja może faktycznie napiję się kawy i pomaluję paznokcie….

P.S. W łazience mieszka jeden pająk trzęś! Po szybie łazi osa. A do karmnika zaczęły przylatywać sikory – dziś były bogatki i modraszki. I w krzaczkach znów ćwierkają wróble.

czwartek, 24 listopada 2011

o wieczorach spokojnych i ciemnych


24 listopada 2011
Gdy wychodzę z pracy zimne powietrze gryzie mnie w policzki, a wiatr szyderca wdziera mi się pod sukienkę, za nic mając sobie moje skrępowanie i ogólnoprzyjęte zasady dobrego wychowania. Dom wita mnie rozmerdanym ogonem, roześmianym pyskiem i podskakującym na czterech ucieszonych łapach rozentuzjazmowanym psem. Wychodząc na spacer o nogi ociera się kot, mała rozmruczana futrzasta kulka, która nie może się zdecydować czy chce bardziej jeść czy domagać się pieszczot. Teraz dwa zwierzaki domagają się mojej uwagi, mojego skupienia na ich istotach, mojego poświęcenia im swojego czasu, bo przecież tyle godzin nikt się nimi nie interesował.
Idziemy przez jesienne pola. Pies biegnie, ja idę wolno, wciagając w nozdrza zimne powietrze, łapczywie wdychając zapach suchych traw i liści, aromat nadchodzącej zimy. Palce owijam ciepłymi rękawiczkami, a nos wtulam w ciepło szalika, bo jednak po kilkunastu minutach chłód robi się dokuczliwy. Kiedy tak spacerujemy poprzez pola kocim krokiem zbliża się do nas zmierzch, jak kot ociera się o mnie i zapowiada to, że zaraz zrobi się ciemno, a ja odgrodzę się od zmierzchu zasłonami i ciepłym światłem żarówki.
A w domu, w kuchni o brzoskwiniowych ścianach solę siekaną cebulą swoimi łzami i staram się wyczarować aromatyczny i smaczny obiad.
Lubię zimowe popołudnia i wieczory, kiedy dom otulony jest zapachem przygotowywanego obiadu, herbaty z imbirem, miodem i sokiem malinowym, które okraszone są kostką czekolady lub kieliszkiem nalewki.

niedziela, 20 listopada 2011

o lukrowanych pączkach i drzewach


20 listopada 2011
Kiedy zadzwonił dzisiaj budzik za oknem było jeszcze całkiem ciemno. To nieludzkie wstawać o takiej porze w niedzielę. Ale sama sobie zgotowałam ten los, więc z wielkim trudem udało mi się oswobodzić z plątaniny naszych rąk, nóg, kołdry, tego ciepła pachnącego snem, które kusiło i wabiło, by z powrotem wtulić nos w poduszkę i przerzucić nogę przez biodro śpiącego Kota.
W przebudzaniu intensywnie uczestniczył gorący prysznic, milionem kropel spadający na rozgrzane ciało, pokryte gęsią skórą w chłodzie łazienki. Po ciepłym łóżku każdy kawałek domu wydawał się zimny i nieprzyjemny. Po prysznicu szturm na zaspane oczy wzięła gorąca herbata i tosty z łososiem. Swoją drogą to trochę bez sensu kupować łososia wędzonego na zimno, żeby go potem w toście zrobić na gorąco.
Po tych wszystkich zabiegach wyszłam z domu, a lekki mróz kąsał mnie w odsłonięte policzki.
Jechałam przez uśpiony świat, słońce w kolorze czerwieni dopiero nieśmiało starało przebić się przez poranne mgły, więc pola, łąki i las skąpane były we mgle i dziwnym rozproszonym świetle. Świat wyglądał jakby pokryty słodkim lukrem. Tak apetycznie jak świeże pączki z różaną konfiturą, polane takim niezastygłym lukrem. Takie, w które gdy się wgryzam pozostawiają na wargach miękką i lepką warstewkę białej, słodkiej mazi, która skleja je i zmusza język do leniwego zlizywania słodyczy z kącików słodkich ust. Apetyczny świat był kilka minut po 7. Pewnie dlatego, że w samochodzie temperatura była zdecydowanie wyższa niż na zewnątrz, ciepła dmuchawa ogrzewała zmarznięty nos, policzki i koniuszki palców trzymających kierownicę. Po Zalewie Przeczyckim pływali łódkami wędkarze, wśród snującej się mgły wyglądało to jak jakiś impresjonistyczny obraz. Gdyby nie to, że i tak byłam już lekko spóźniona to zatrzymałabym się, bo na siedzeniu pasażera spoczywał aparat.
Kilka godzin później łódki stały zacumowane przy przegu, wędkarze zniknęli, mgły się rozwiały, a słońce zlizało cały lukier z drzew i traw….
Została tylko chęć, by znów wrócić do fotografowania….

sobota, 19 listopada 2011

o tym, że pozytywy pilnie poszukiwane


19 listopada 2011
Zima idzie, tak? Najbliższe pół roku stracone, tak?
I nie pomaga, jak tłumaczę sobie, że:
- w listopadzie mam urodziny, będą prezenty
- w grudniu będzie się piekło pierniczki, lepiło uszka, będą święta, będą prezenty
- w styczniu ….. yyyyy, w styczniu dnia przybywa….
- w lutym to nie wiem, może zacznę obchodzić obchodzone do tej pory łukiem walentynki albo coś sobie wymyślę
- wracając do stycznia, mam wg niektórych imieniny, więc będą prezenty
- w marcu to chyba nic nie ma….. Dzień Kobiet! bez sensu ale coś jest i może będą prezenty
- w kwietniu będą święta, będzie najpyszniejszy sos z jaj i musztardy i babka gotowana, imieniny wg tych innych i prezenty
- a w maju to tylko pizgnie śniegiem, zmrozi bezbronne pączuszki roslinkom i TADAM będziemy mieli lato (bo wiosna to ostatnio jakaś taka mało wiosenna)

Do tego czasu będę grubą alkoholiczką, bo zagryzam smutki czekoladą i popijam nalewką z mirabelek albo adwokatem….
Popatrzę sobie na tego mopsa, on mnie uspokaja…

piątek, 18 listopada 2011

o jesieni jako takiej


18 listopada 2011
To już, tak? Od teraz przez najbliższe pół roku będzie zimno, będzie ciemno, będzie ponuro i generalnie do rzyci? Będzie nawalać śniegiem, będzie ślisko, będzie chlapciato…. Jeeeej, już grzbiet mi cierpnie na myśl o tym co mnie czeka.
Już mam naszykowane fafnaście par rękawiczek, pierdyliard szalików i planuję zakup kolejnych polarów, których wcale nie potrzebuję, bo mam nimi zawalone pół szafy, ale cieplej mi na myśl o polarach.
Żeby trochę rozgrzać atmosferę zrobię dziś pikantny, węgierski gulasz na obiad. Powoli zamieniam się w kurę domową, która popołudnia spędza w kuchni i gotuje Kocurowi obiady. Trudno świetnie będę zmarzniętą kurą domową bez dostępu do samochodu.

wtorek, 15 listopada 2011

o PAJONKU wielkim tak, że ja cieeeeeee….


15 listopada 2011
… ależ jest zimno.
W ogóle wszyscy świetnie wiemy, że ja się panicznie boję pająków, tak? Tak.
Fakt ten jest powszechnie znany i nie kwestionujemy go, bo to bez sensu. Dronka nie wierzyła, zobaczyła na własne oczy co ja potrafię jak wydaje mi się, że jest szansa na kontakt fizyczny z pająkiem i teraz już wierzy bez zastrzeżeń.
Więc teraz uwaga – w stresie lekkim spięłam swą niewielką dupkę i nie ulegając zbytniej histerii udałam się SAMA (Kicur jest w pracy), no dobra zabrałam ze sobą Psa i Pana Kota, ale oni są niscy i nie eliminowali zagrożenia na wysokości twarzy, do piwnicy!
Ha! No kto jest bohaterem w swoim domu, no kto?
I wydłubałam z piwnicy karmnik dla ptaszorów.
A pod daszkiem karmnika siedział kto? PAJONK!
Taaaaaakiiiiiiiiiiiiii wielki PAJONK! A ja, proszę ja Was, z dalej mocno spiętym tyłkiem i nadal bez histerii szturchnęłam go końcem drucika, upewniając się czy on aby żyw. Żyw był.
Wielki, żywy PAJONK. NO ale przypomniało mi się, że Dronka mnie ostatnio nauczyła, że pajonki, które wyglądają jak kosarze to nie są kosarze ino pajonki, ale takie fajne. Fajne bo zjadają inne, mniej fajne pajonki. A ja się kosarzy jakby nie boję, więc wyszło mi, że tego fajnego pajonka też bym mogła się nie bać. No i bardzo się staram, ale teraz mam wyrzuty sumienia, że go na to zimno wywlekłam z tej piwnicy…. A jednak trochę się za bardzo go boję, żeby go wziąć do ręki i zanieść z powrotem do piwnicy….
No i sama nie wiem co z tym zrobić.
Zrobię obiad. Okonia na parze.

poniedziałek, 14 listopada 2011

o kupie w kuchni i zimnie ogólnym


14 listopada 2011
Upał nieco zelżał, zaprawdę.
Jest zimno. Jest ponuro. Dobrze, że zdjęć porobiłam w łikend, bo nie uwierzyłabym w to co jeszcze przedwczoraj było nad morzem.
Za to po wczorajszym powrocie Dąbrowa powitała nas śniegiem. Najs.
Za to poniedziałek boli bardzo, wizja najbliższych dni uwiera lekko.
Ale nic to, zaraz zamarznę. Pies miał dziś najwyraźniej problemy gastryczne i dom powitał mnie smrodem z psiej kupy, walniętej na środku kuchni. Piez z zażenowania próbował zmienić się w mysz i schować gdziekolwiek, a ja prawie umarłam sprzątając tą niespodziankę, a teraz w domu jest wygwizdów nieziemski po zaaplikowanym wietrzeniu… Jest zimno, a mnie i tak się wydaje, że kupa nadal jest z nami w formie zapachu….
Idę po kolejny polar. I bambosze.

sobota, 12 listopada 2011

o bursztynie i panu żulu i powrotach


12 listopada 2011
Kolejny cudownie dobry dzień. Już rozpoczął się dobrze. Gorący prysznic na rozgrzane snem ciało wprowadził w dobry nastrój i obudził niecierpliwe oczekiwanie na to co będzie dalej. Śniadanie na gdańskiej Starówce, w przytulnej knajpce, ciepła bagietka z topiącym się pachnącym masłem i wiśniową konfiturą, chrupiące ciepłutkie croissanty, aromatyczna kawa, a za oknem pełen słońca Gdańsk.
Oczekiwanie na Jarka i wspólny wypad nad morze.
A tam? A tam coś niesamowitego. Szliśmy brzegiem morza, ja co chwilkę kicałam wygrzebując z piachu muszle, Jarek śmiał się, że nie jestem zbyt normalna, aż nagle podszedł do nas pan o wyglądzie kloszarda i zapytał czy dużo znalazłam bursztynu. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że żadnego bursztynu nie ma, same muszelki, a on wcisnął mi do ręki trzy bursztyny i spokojnie odszedł. A ja zostałam na tym brzegu z trzema złocistymi bryłkami w dłoni, oniemiała kompletnie. I teraz ściskam w dłoni trzy ogrzane moim ciepłem bryłki i tak sobie myślę, że dobrze jest spotkać takiego pana nad brzegiem morza i przekonać się, że wciąż bywają ludzie bezinteresowni.
Wrócę do domu z kilkoma kamieniami, muszelkami i bursztynami od obcego pana na plaży.
Morze dziś było senne, ciche, z zamglonym horyzontem, leniwie obmywające brzeg. Cudnie było. Dobrze było zobaczyć Jarka, posiedzieć z nim w ciepłej knajpce nad niezbyt dobrą pizzą. Ale nie o pizzę dzisiaj szło, a o możliwość pobycia ze sobą, nawet tak krótko.
A jutro kolejne ponad 500 km na liczniku do przejechania i powrót do szalejącego ze szczęścia Psa i pachnącego nami łóżka. W powrotach do domu najfajniejsza jest świadomość, że czeka na mnie moje łóżko. Takie pachnące mną, Kotem, nami, takie swojskie, takie moje.

…. dostałam trzy bursztyny…. Niesamowite!

piątek, 11 listopada 2011

o tym jak sobie zrobić dobrze


11 listopada 2011
Jeszcze trochę i będę miała siniaki na udzie od szczypania się, że ten listopad to nie sen!
No bo czy w listopadzie powinno być tak?!?!


albo tak?!?!


Nie mogę wyjść z podziwu nad pogodą. Jest przecudnie. Morze jest spokojne, ma genialny kolor, na niebie nic poza błękitem i słońcem. Pyszna flądra, ciepłe promienie słońca grzejące twarz i delikatny szum morza.
Naprawdę warto tłuc się te ponad pół tysiąca kilometrów, żeby choć chwilę pobyć w taką pogodę nad morzem :) jest przepięknie, choć diablo zimno.
Zaprzyjaźniony świstak doniósł, że w Tatrach równie piękna pogoda. Szkoda, że nie da się być i tu i tu ;) Ale na ten weekend zdecydowanie wybieram morskie klimaty.
No bo czy nie jest przepięknie?

środa, 9 listopada 2011

o wojskowym traktowaniu roślinek domowych


9 listopada 2011
Dziś rano siedząc w kuchni ze śniadaniem i wertując mapę Tatr Zachodnich w poszukiwaniu Przełęczy Zabrat, spojrzałam na kwiatki stojące na parapecie i tak sobie pomyślałam, że mieszkając ze mną mają mniej więcej taką alternatywę i wybór jak żołnierze w Legii Cudzoziemskiej – Maszeruj albo giń….
A kwiatki? Radź se albo schnij…..
Zaraz pójdę je podlać….

wtorek, 8 listopada 2011

O sklerozie niejako


8 listopada 2011
matkojedynajezuskusłodki, z tego wszystkiego zapomniałam się ucieszyć na blogu, że ja przecież już za chwilkę, już za parę dni, za dni parę, a dokładnie pojutrze jadę nad morze!!!!
POJUTRZE JADĘ NAD MORZE! Nad morze! W listopadzie! Jadę!
…. mam tylko nadzieję, że w listopadzie pływają flądry i rybacy też pływają i że te flądry łowią….. Jeśli któreś z nich nie pływa to proszę mnie o tym nie informować, nie będę się denerwować przed wyjazdem. Dziękuję.
No. To się publicznie ucieszyłam, mogę iść zetrzeć kurze z regałów.

Jadę! Nad morze jadę!

Dobra. Idę.

poniedziałek, 7 listopada 2011

o pogodzie


7 listopada 2011
Niech mnie ktoś uszczypnie i potwierdzi, że mamy listopad. LISTOPAD! Wprawdzie liście faktycznie opadły, ale cała reszta…. No lepiej niż w lipcu, zaprawdę.
Pogoda jest tak genialnie cudowna, a ja nie umiem się dziś nią cieszyć, bo obrzydliwie boli mnie łeb. Od wczoraj. Nie pomogło nic co zazwyczaj pomagało. A zaczęła boleć po długim spacerze z psem.
Świeże powietrze mi zaszkodziło, jak nic.

niedziela, 6 listopada 2011

o Hatifnatach i mądrych książkach


6 listopada 2011
"Byli silnie naelektryzowani, ale bezradnie ograniczeni. Nic nie czuli, nic nie myśleli – mogli tylko szukać" Dopiero kiedy zetknęli się z elektrycznością, zaczynali żyć ze wszystkich sił, pełni wielkich, gwałtownych uczuć.
To właśnie do tego tęsknili. Być może przyciągali do siebie burzę, kiedy było ich wielu…
"Tak to musi być – myślał Tatuś – Biedni Hatifnatowie! A ja siedziałem w swojej zatoce i myślałem, że są tacy nadzwyczajni i wolni, tylko dlatego, że nic nie mówili i tylko wciąż jechali dalej. A oni nie mieli nic do pwoiedzenia i nie mieli dokąd jechać…"(…)
"Żeby nigdy nie móc się cieszyć lub rozczarować! – myślał Tatuś, podczas gdy łódź pędziła wśród nawałnicy. – Nigdy nikogo nie kochać, nie móc się rozgniewać na tego kogoś, a potem mu przebaczyć. Nie móc spać ani marznąć, nigdy się nie mylić, nie mieć bólów brzucha i potem wyzdrowieć, nie obchodzić urodzin, nie pić piwa i nigdy nie mieć nieczystego sumienia… To wszystko jest straszne!""
 (Opowiadania z Doliny Muminków. Tove Jansson. Nasza Księgarnia, Warszawa 1975)
Uwielbiam te książeczki. Między innymi za to, że są tam maleńkie nieśmiałe stworzonka, którym sierść drży ze wzruszenia.

czwartek, 3 listopada 2011

o ziemniaku w mrowisku


3 listopada 2011
Jeeeeeeejku jej jak jest pięknie!
Tylko te liście lecą i lecą i ja je grabię i grabię i tak jakoś mam wrażenie, że to jakieś pieprzone perpetuum mobile….
Ale nic to, pięknie jest.
Na Łysej są lisy. Jednego wczoraj spotkaliśmy na polach, a drugi wczoraj był w ogródku. Mam nadzieję, że nie zjedzą Pana Kota…
A dla niewtajemniczonych w arkana zachowań zwierzyny leśnej informuję, że dziki rozkopują mrowiska bo one wszędzie szukają ziemniaków.
A poza tym to potrzebuję pilnie jakichś pozytywnych wiadomości, jakiegoś sympatycznego smsa, miłego maila, czegokolwiek…….

środa, 2 listopada 2011

o niczym w zasadzie


2 listopada 2011
… zeszłoroczne decyzje stąpają za mna krok w krok i czuję ich gorący oddech na karku…. To chyba dobrze? Chyba powinny przypominać, że zrobiłam dobrze, choć czasem myślę coś całkiem przeciwnego? To chyba normalne, że pojawiają się wątpliwości? Czy aby nie za dużo tych chyba? Bo przecież będzie dobrze….

… nawet kiedy złe wieści spadają nagle jak grom z jasnego nieba… Trzymam za Ciebie kciuki…. Nawet nie wiem jak Ty masz na imię…

wtorek, 1 listopada 2011

o cmentarnym kocie, psie i misiach


1 listopada 2011
+ 15 stopni na dworze, a i tak na cmentarzu udało się spotkać 5 pań w futrach :D Wszak wiadomo, że futro trzeba przewietrzyć…
Za to pod jednym z cmentarzy sprzedawano zabawki – pieski i kotki, które szczekały, miauczały i robiły fikołki…. I miały naprawdę koszmarne mordki…. Zniczy z pozytywką nie zauważyłam, ale te zwierzaczki jakoś mnie przeraziły.
Za to misie cmentarne jak zwykle wyborne ;)