poniedziałek, 23 lutego 2015

Morza szum, ptaków śpiew…


23 lutego 2015
Wprowadzenie: Wczoraj Panna M, jeżdżąc po całym pokoju na pupie dorwała się do regału i ściągała wszystko czego tylko dosięgnęła. M. in. dorwała stary budzik z odgłosami natury. Chroń Panie świat przed taką naturą! Kiedyś używałam tego budzika, miał nastawiony niby szum morza i niby mewy tam krzyczały. Ale nie wiedzieć czemu budzik sam z siebie ciągle przyśpieszał, więc się go pozbyłam i stał sobie w kącie regału. Do wczoraj. Zabawa była nim intensywna, aż stracił jedną nóżkę.
Akcja właściwa:
Godzina 4:20, Panna M budzi mnie i jęczy o bufet. Dostaje, kładziemy się spać.
Budzi mnie żałosne i coraz bardziej natarczywe marudzenie. Patrzę na zegarek 4:45. Szlag, niecałe pół godziny temu ją karmiłam… Ssak za cholerę nie pozwala się uspokoić smoczkiem, więc ląduje przy piersi. Mała ciamka, ja pod nosem burczę niecenzuralne słowa, mając świadomość, że za godzinę wstaję, a tu nagle z pokoju dochodzi dźwięk niby szumu morza i niby krzyk mew. Fuck, cholerny budzik! Dziecko je, ja się wściekam, mewy krzyczą, morze szumi, P pyta co się dzieje… Warczę, że Panna M nastawiła budzenie i właśnie nas budzi. Ssak, lekko rozbudzony, odrywa się od piersi, więc odkładam ją i nerwowo, w ciemności macam za smoczkiem. Nie ma. Klepię wokół Małej, po poduszkach, po kołdrze, no nie ma. W tle cholerne mewy i morze. P. uruchamia komórkę i w poświacie telefonu oboje klepiemy łóżko i szukamy cholernego smoczka, Panna M z cichego marudzenia „no gdzie ten smok?” przechodzi do wyliczanki „mama, tata, łała, baba, koko…”, mewy wrzeszczą, morze szumi, a ja zaczynam się histerycznie śmiać wyobrażając sobie jak to z boku wygląda – noc, ciemno w pokoju, dwoje dorosłych, przyświecając sobie komórkami nerwowo przetrząsa pościel i przesuwa leżące między nimi dziecko, które sobie coś tam radośnie gaworzy, a w tle słychać upiorny szum i wrzaski jakichś potworów…
Smoczek się znajduje, wyskakuję z łóżka, dopadam upiornego budzika i od razu wyjmuję mu baterie, P w tym czasie zatyka ryjek Panny M i zapada błoga cisza. Tylko pies ostentacyjnie opuszcza swój materacyk i idzie spać pod kanapę, bo pewnie zbyt duży hałas robimy i spać mu nie dajemy….
Takie nocne atrakcje…

niedziela, 22 lutego 2015

Szumią kłaki koło sraki czyli poetyckie przedpołudnie w naszym domu


22 lutego 2015
Niedzielne przedpołudnie, radio cicho sobie gra, akurat jakaś audycja poetycka gdzie prowadzący czyta wiersze nadesłane przez słuchaczy.
P: uwielbiam takie audycje, gdzie słuchacz przysyła swój wiersz, do tego biały, a prowadzący go czyta tonem jakby chciał powiedzieć, że Zenek wstał rano, podrapał się po głowie, następnie wstał i udał się do łazienki. U wiel biam!
Ja: już nie przesadzaj, jakby czytali Mickiewicza, Gałczyńskiego czy Szymborską to podobałoby ci się dokładnie tak samo, bo ty takie romantyczny jesteś…
P: no fakt, bo poezja musi do mnie przemawiać, jak na przykład…
tu spoglądamy na siebie i jednocześnie mówimy: szumią kłaki…. *
Romantyzm jak w pysk strzelił!

* niewtajemniczonych odsyłam do filmiku „Kurt i Albin – Poeci”

sobota, 21 lutego 2015

Chruściki i faworki to nie kawał orki czyli smażymy chrust w 18 krokach!


21 lutego 2015
Na prośbę Anki instrukcja popełniania faworków albo chruścików. Jutro mam zamiar, więc sobie odświeżę :)
Proponuję przystąpienie do działania rozpocząć od lektury wpisu Moje-Waterloo, która bardzo pięknie przedstawia jak upiec sernik doskonały. My wrawdzie faworki, ale idea „im bardziej się to oleje tym lepiej wyjdzie” bardzo do mnie przemawia i nawet pokusiłam się na sernik wg przepisu. Smaczny był, ale opadł skur… czybyk, więc muszę potrenować olewactwo wypieków.
No ale my tu gadu gadu, a Planta się rozpuszcza. Poczytali? To do dzieła!

Składniki:
- 2 szklanki mąki (finalnie wyszło mi ponad dwie, bo dodawałam mąki, bo ciasto się kleiło)
- 5 żółtek
- piwa tyle ile objętościowo zajmują żółtka
- 5 dkg cukru – ja dałam na oko
- 1 cukier waniliowy
- szczypta soli
- 2 łyżki kwaśnej śmietany
- 3 kostki Planty
- rondel albo głęboka patelnia (ja mam ceramiczne coś a’la wok)
- ręczniki papierowe
- cukier puder

1. Otwieramy piwo i cyk dwa łyki dla kurażu.
2. Wywlekamy stolnicę albo czynimy miejsce na stole, gdzie będą powstawały chruściki. Proponuję nie bezpośrednio na blacie, bo będziemy działać nożem i głupio sobie stół zorać.
3. Usypujemy zgrabniutki kopczyk z mąki. Pewnie trzeba przesiać, ale ja czytam Waterloo. Wsypujemy na niego cukier, cukier waniliowy, szczyptą soli doprawiamy i mieszamy to wszystko. Następnie tworzymy w naszym sypkim kopczyku dołeczek, gdzie ładujemy śmietanę.
4. Bierzemy szklankę, a w zasadzie dwie i rozdzielamy żółtka od białek.
5. Zapamiętujemy dokąd nam żółtka w szklance sięgają i sru je do naszego dołeczka.
6. Do szklanki po żółtkach wlewamy tyle piwa ile zajmowały nam w szklance żółtka, a w gardełko łyczunio.
7. Bierzemy łyżkę i gmeramy w naszym dołku, majtamy łyżką dziarsko, żeby nam zółtka nie rozlazły się wokoło, a z drugiej ręki, w której dzierżymy szklaneczkę z piwem delikatnie i pomału je dolewamy do naszej mazi. Merdamy, dolewamy, merdamy dolewamy, aż nam piwa w szklance braknie. Jeśli nasze przyszłe faworki bardzo są mokre to dosypujemy delikatnie mąki, Kiedy widzimy, że ciasto nabiera „suchości” odkładamy łyżkę i brudzimy się. 8. Wyrabiamy ciasto na gładziutką masę, która swobodnie odkleja się od dłoni. By to uzyskać podsypujemy mąką ile trzeba.
9. Jak już mamy ciasto co się do nas nie klei, to je mocno maltretujemy, a na koniec uderzamy w nie kilka, kilkanaście razy wałkiem, żeby sie dobrze napowietrzyło.
10. Z kuli ciasta odcinamy kawałek, podsypujemy mąką i wałkujemy tak cienko jak nam się uda. Następnie kroimy powstały cieniutki placuszek na paski szerokości dowolnej, w zależności jakiej chcemy mieć szerokości chruściki – ja tnę tak ok 3-3,5 cm.
11. Długie paski tniemy w poprzek, ukośnie, by finalnie otrzymać paseczki pożądanej długości – to zależy czy chcemy mieć długie chrustki czy niekoniecznie.
12. Mamy paseczki. Teraz na środku każdego paseczka, równolegle do długiego boku robimy nacięcie, tak ok 2-3 cm. Obok naszej stolnicy/miejsca pracy rozkładamy czystą ściereczkę. Bierzemy nasz jeden paseczek i jeden jogo koniec przewlekamy przez otworek w środku i rozciągamy chruścik na długość – ale ostrożnie, żeby nie porwać!
13. No i czynności od 10 do 12 powtarzamy aż nam ciasto się skończy.
14. Rozgrzewamy patelnię i rozpuszczamy dwie kostki Planty. Jak już będzie mocno rozgrzana wrzucamy niewielką ilość chruścików (ja smażę po 4). Chruściki dość szybko wypływają i rumienią się od spodu. Jak widzimy, że się zrumieniły to przewracamy je widelcem na drugą stronę, ale tu już tylko na króciutko, aż do zrumienienia.
15. Wywlekamy towarzystwo na papierowe ręczniki i następne do smażenia.
16. Tak mniej więcej w połowie smażenia ja dodawałam kolejną kostkę Planty, ale to tylko wtedy jak ewidentnie jej ubyło w naszym rondelku.
17. Jak już wszystkie będą usmażone, odtłuszczone na ręczniku i wystudzone układamy je i posypujemy cukrem pudrem.
18. Zostało jeszcze piwa? Nie? To otwieramy nowe, przygarniamy kilka chruścików na talerzyk i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oddajemy się konsumpcji w ulubionym fotelu.
Proste, no nie?

P.S. Element picia piwa nie jest konieczny, ja nie piłam, bo karmię Ssaka, a faworki wyszły. Ale napiłabym się, a co!

piątek, 20 lutego 2015

Płatny morderca mile widziany….


20 lutego 2015
Piąteczek mamy, a ja sobie tak siedzę, tak mam dość odrobinkę, tak myśli leniwie płyną… Płyną, płyną, a wśród nich tak sobie myślę, że jakby jakimś psim swędem jacyś płatni mordercy koło domu przejeżdżali i, dajmy na to, kapcia złapali w swym morderczym samochodzie i zapukali i zapytali czy mam, dajmy na to, lewarek, to ja wtedy bym ich zaprosiła na kawę, bo musiałabym lewarka poszukać. No niby bez sensu, bo jest w garażu, a nie w domu, no ale… I pilibyśmy sobie tę kawę, wspomnielibyśmy mimochodem czym się zajmujemy, jakie mamy zawody, oni by skromnie spuszczając oczy bąknęli, że oni to płatni są, w sensie mordercy płatni, a ja nad tą kawą bym się ożywiła lekko i zapytała czy bardzo są drodzy, bo jakby byli drodzy tylko trochę to może ja bym miała dla nich jakąś robótkę. Zaskórniaki niby na dom przeznaczone, ale odrobinkę bym uszczknęła, no bo… Bo ja dziś mam szczerą chęć wymordować ludzi, bo tak mnie wkurzają, że bym ich wymordowała właśnie. Na wszystkich mnie nie stać, ale bez zająknięcia wyrecytowałabym kilka nazwisk.
Pannę M dopadł jakiś katar, poza tym mamy kolejną falę ząbkowania, więc nocne atrakcje są na porządku nocnym, a w dzień zasuwa po domu z gilem do pasa i rozsmarowuje smarki wszędzie, na przemian z ciasteczkiem, melonem, banankiem i ukrytym niewiadomogdzieipoco ziemniaczkiem. Dba dziecinka, żeby matka mogła jutro na szmacie pojeździć…
Dobrze, że jutro sobota i budzik nie zadzwoni, bo inaczej chyba wzięłabym się i rozpłakała, bo nie dość, że budzik, nie dość, że smarki i zęby, to przecież na 100% żadni płatni mordercy pod domem kapcia nie złapią ani na kawę nie wpadną. To choć sobota będzie.
A jutro… A jutro będzie, specjalnie dla Anki, instrukcja sporządzenia faworków, bo prosiła. Niby już po karnawale, ale w sumie co z tego?

niedziela, 15 lutego 2015

Kiedy chęć wysłania męża w kosmos jest prawie, że namacalna


15 lutego 2015
Wybieram się na sanki z Panną M, P. ma jechać do sklepu kupić Plantę, bo zachciało mu się faworków. Proszę go:
- ubierz ją, a ja w tym czasie wyjmę i przygotuję sanki, ok?
- ok
-aha, tylko jak już będziesz jej dopinał kombinezon to zasuń jej polar pod samą brodę, nie będzie wtedy trzeba szalika jej zakładać
- aha, ok.
Wychodzę, ale w połowie drogi do komórki przypominam sobie, że nie zabrałam kluczy. Wracam. Panna M siedzi na kanapie i lamentuje, bo matka poszła sobie precz, a i ojca gdzieś wcięło. P w sypialni ubiera się.
- Przecież prosiłam, żebyś ją ubrał jak ja pójdę po sanki..
- No ale najpierw sam… – urywa widząc mój wzrok – ok, już ją ubieram.
Wychodzę, wracam, odbieram brzdąca, sadzam w sankach. Panna M ma szyjkę owiniętą szalikiem, ale połowa szyi na wierzchu. Odpinam zamek kombinezonu, zresztą nie zapięty do końca, polar niezasunięty, szalik wciśnięty byle jak…

Godzina 19, smażę te cholerne faworki, Panna M w ciągu ostatnich kilkunastu minut zdążyła zjeść ze 3 psie chrupki i wylać na siebie zawartość miski z wodą. jeździ na tyłku po kuchni, zostawiając mokre smugi na świeżo wymytej podłodze.
- Przebierzesz ją?
- No ale po co, przecież zaraz będzie kąpiel.
- Po gówno – warczę w myślach – niech se siedzi na zimnej podłodze, przemoczona zimną wodą.
- Ja już idę przygotować rzeczy do kąpieli – rzuca P i znika w łazience. Panna M znudzona próbami otworzenia zabezpieczenia przy drzwiczkach do zamrażalnika, pozbawiona psich chrupków i basenu z wodą zaczyna marudzić, piszczy i ze złości, że nikt się nią nie przejmuje zaczyna pokazowy manewr trykania głową w podłogę. Ale chyba przesadziła, bo nagle zaczyna rozpaczliwie płakać. Wołam P, żeby ją zabrał, jednocześnie pilnując chrustu. Nic. Wołam znów. Nic. Wyglądam z kuchni, P siedzi na łóżku w sypialni z psim łbem na kolanach i czochra sierściucha.
- Naprawdę nie możesz jej zabrać? – warczę.
- No ale co ja mam z nią zrobić?
- Cokolwiek, pobaw się z nią, zabierz ją do pokoju, albo idźcie się kapać – nie brzmię przyjaźnie, sycząc odpowiedź, a to co myślę kompletnie nie nadaje się do publikacji.

Nie wiem co dzisiaj jest w powietrzu, ale od rana samego P doprowadza mnie do szału, wg mnie oczywiście słusznie…

Om, om, ommmmmm, nenufar…..

piątek, 13 lutego 2015

Piątek, piąteczek, piątunio czyli mamy weekend!


13 lutego 2015
I nie chodzi mi o to, że praca mi dożarła tak bardzo. Nie, powód jest prozaiczny – jutro i pojutrze nie zadzwoni budzik! Bo Panna M jest małym, nienażartym stworem i dzisiejszej nocy, zaczynając od 23 domagała się bufetu regularnie co 40-45 minut. Naprawdę powrót do pracy na mnie świetnie zadziałał, bo nie padł ani jeden obelżywy wyraz w jej stronę, a nad chęcią wystawienia jej za okno przeważył fakt, że musiałabym zdemontować moskitierę, która stanowi zaporę przed pajonkami. Niby zima, ale komu by się chciało znów na wiosnę po parapetach skakać?

P.S. Czy Wy wiecie, że znów mnie wrzucono na główną i ani jednego hejtera? ANI JEDNEGO! A o jajecznicy w burdelu było!

niedziela, 8 lutego 2015

To nie jest chyba wpis pożegnalny, ale…


8 lutego 2015
Jeśli przez najbliższe dni mnie nie będzie to znaczy, że powrót do pracy połączony z nocnym, a raczej niecnym pałaszowaniem mleka przez Pannę M mnie przerosły i zwyczajnie padłam na pysk i nie mam siły się odezwać.
14 miesięcy spędzonych z małym Człowiekiem, który najpierw był prawie jak krecik ślepy i nieporadny okrutnie, a obecnie jest wszędobylskim i ciekawskim świata stworzeniem. Dziwnie tak będzie zaczynać dzień bez niej. Już się przyzwyczaiłam do porannych, wspólnych rytuałów, a tu nagle siup i koniec z nimi. Mam nadzieję, że ona się do nich zbytnio nie przywiązała i nie będzie sprawiać kłopotów…
No, to Państwo kciuki trzyma, a ja idę na front. I cieszę się i stresuję. Frontem tym.

piątek, 6 lutego 2015

Na pohybel durnym babom…


6 lutego 2015
Wczoraj byliśmy u dentysty. P. z wypadniętą plombą, ja do kontroli. I co się okazało? Że po ciąży, przez którą miałam wyłysieć i miały mi wszystkie zęby wypaść, po 14 miesiącach karmienia Panny M mam jeden niewielki ubytek i trochę kamienia. Jestem umówiona na zrobienie tego ubytku, potem się umówię na wyczyszczenie kiełków z kamienia i będę jadowitym, zdrowym uśmiechem bić po oczach te panie co to roztaczały przede mną te „urocze” wizje. Se, se, se!

czwartek, 5 lutego 2015

O jajecznicy w burdelu


5 lutego 2015
Gdyby nie blogi, które czytuję i lubię to nie raz i nie dziesięć mój zarósł by pajęczyną i kurzem się pokrył. Z braku czasu, siły, pomysłu czasami nie mam ochoty pisać kompletnie nic. Ale wystarczy impuls, przeczytanie o czymś u kogoś i jest pomysł na wpis. Tak i tym razem, w zasadzie po raz kolejny, moja inspiracją została Kura i jej wpis o jajecznicy.
Nie jadam jajecznicy. Jak miałam lat kilka, a w zasadzie mało bardzo, podczas wakacji w Bukowinie Tatrzańskiej, na śniadanie zażyczyłam sobie porcję jajecznicy taką jak Tato. I to nie takiej byle jakiej jajecznicy tylko takie prawdziwej, przez duże J. Dostałam. Zjadłam. Nie pamiętam, żeby mi coś było, ale od tamtej pory nie jadam jajecznicy.
I tylko jeden jedyny raz zrobiłam wyjątek. Państwo teraz wygodnie usiądą, kawkę posączą, cofniemy się w przeszłość jakieś 10 lat i pojedziemy do Białegostoku.
P. już pracował w swojej drugiej pracy, ja kończyłam studia i byłam w trakcie pisania magisterki. Wysłano go w delegację, miał w Białymstoku, w jakiejś przychodni, prezentować sprzęt, który produkowała firma, w której P pracował. Dostał służbowy samochód i miał sobie sam załatwić nocleg, wyżywienie itd. Z uwagi na to, że ja nie miałam już byt dużo zajęć na uczelni i siedziałam w domu rzeźbiąc magisterkę, wymyśliliśmy, że pojedziemy razem – ja nigdy nie byłam w Białymstoku, a P. będzie raźniej w drodze.
Zarezerwował nam nocleg, wszystko pozałatwiane, pojechaliśmy. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że w naszym pensjonacie jest także klub nocny. W drzwiach powitała nas pani w wieku 50+, utleniona na blond, włosy spięte wysoko na czubku głowy w kucyk, spływający do połowy pleców. Sztuczne rzęsy, bardzo ostry makijaż, obcisła bluzeczka na wydatnym biuście, talia ściśnięta szerokim, czerwonym paskiem, bardzo obcisłe spodnie i szpile ok 10 cm w krwistoczerwonym kolorze. Moje pierwsze skojarzenie – burdelmama (tak jakbym takie oglądała każdego dnia ;) ). Ale bardzo miła, zaprowadziła nas do naszego pokoju i powiedziała, że jak się odświeżymy to mamy zejść na parter do pokoju nr 1 to dokończymy wszelkich formalności.
Nasz pokój był przestronny, ładny, z bardzo dużym łóżkiem, balkonem, wygodnymi fotelami, telewizorem… Ale zastanowiło nas to, że na suficie, nad łóżkiem jest ogromne lustro, a na ścianie nad łóżkiem obraz skórzany (kojarzycie takie obrazy jakby z malowanej skóry albo czegoś skóropodobnego?). No nic, wystrój jak wystrój, jedną noc mamy tu spędzić. Zajrzałam do łazienki, a tam wszystko w marmurowych kafelkach, wielka wanna i wszędzie pełno luster – na ścianach, na suficie. Zaczęłam się śmiać, że będę się bała kapać, bo gdzie się nie obejrzę tam ja. No nic.
Zeszliśmy na dół, do pokoju nr 1. Pokój z intensywnie różowymi ścianami. Na ścianach… a jakże, lustra ;). Na środku wielkie, białe, skórzane łoże, w rogu pokoju kabina prysznicowa… Lekko speszeni weszliśmy, pani spisała sobie nasze dane, wzięła pieniądze za nocleg i spytała czy czegoś potrzebujemy i o której obudzić nas na śniadanie. Poprosiliśmy tylko, żeby nam powiedziała gdzie możemy zjeść jakiś obiad i zamówiliśmy budzenie na 7 rano i śniadanie na 7:30. Miła pani wytłumaczyła nam jak trafić do miejsca, gdzie możemy zjeść obiad, a na wszelki wypadek dała nam malutki prospekcik pensjonatu z mapką.
Wyszliśmy i zaczęliśmy komentować nasz „pensjonat”. Smaczku całości dodało to, że na sklejonych stronach prospektu (oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie rozerwała sklejenia) były zdjęcia roznegliżowanych panienek tańczących na rurze i wyginających się na barze. Stwierdziliśmy, że nasz pensjonat to nie taki zwykły pensjonat, tylko najprawdopodobniej jakaś agencja towarzyska, Ja sobie żartowałam z P, że przywiózł sobie drewno do lasu i że będę mogła sobie w życiorysie wpisać, że byłam w burdelu. Po obiedzie wróciliśmy do pokoju. Późnym wieczorem zaczęło robić się w klubie na dole głośno, ale oboje zmęczeni długą drogą dość wcześnie zasnęliśmy. Obudziło mnie w nocy kilka rzeczy. Jedna to zgaga – do obiadu zjadłam surówkę, w której był chrzan, a ja nie mogę jeść chrzanu. Drugie to hałas na dole – głośna muzyka, rozmowy – nocny klub w końcu. Wiercąc się i nie mogąc zasnąć usłyszałam, że pod naszymi drzwiami zatrzymali się jacyś ludzie i facet dość nachalnie dopytywał się kto tu jest. Trochę mnie to przestraszyło, ale jakaś dziewczyna tłumaczyła temu gościowi, że na jedną noc para wynajęła pokój, że nie wie skąd, ale chyba z daleka, jutro wyjadą z samego rana. Poszli. Udało mi się zasnąć. Obudziły mnie krzyki jakiejś dziewczyny, bieganie po schodach, dobijanie się do drzwi piętro wyżej, krzyki jakichś panów, potem płacz dziewczyny i znów tupot na schodach. Potem wszystko ucichło i zasnęłam.
O 7 obudziło nas pukanie do drzwi i nasza gospodyni zaprosiła nas za pół godziny na śniadanie. Myjąc się, ubierając i zbierając swoje rzeczy opowiadałam P o nocnych atrakcjach, bo on oczywiście spał jak zabity.
Zeszliśmy na dół, a w nocnym klubie, który teraz był cichy i pusty mieliśmy nakryty białym obrusem stolik, a na nim dzbanki z kawą i herbatą, koszyczek z pieczywem, talerz z serem, wędliną i pomidorami, a jak usiedliśmy to pani nam podała jajecznicę (tak, w końcu udało mi się do niej dojść ;) ). Była obrzydliwa, średnio ścięta, ale nie wiedziałam jak będzie wyglądał mój dzień, więc rozsądek nakazywał zjeść co dają i nie wybrzydzać. Jadłam tą obrzydliwą breję, zagryzając chlebem i pomidorem i obficie popijając herbatą, byle nie czuć smaku i konsystencji jajecznicy, siedząc przy stoliku w nocnym klubie, mając przed nosem rurę do tańczenia. Ale akurat nikt nie tańczył.
Po śniadaniu zapakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu, pożegnaliśmy się z panią, która zapraszała nas ponownie i opuściliśmy nasz „pensjonat”.
No i to był ostatni raz kiedy wzięłam do ust jajecznicę. W agencji towarzyskiej ;) Ale dobrze, że ją zjadłam, bo potem wszystkie pieniądze oddałam do skarbonki w Mini zoo, które wołało o pomstę do nieba, a niedźwiadek, który tam był zamknięty prawie doprowadził mnie do płaczu…
No w każdym bądź razie do tej pory śmiejemy się z naszego wyjazdu do Białegostoku, z tego, że byliśmy w burdelu i jedliśmy śniadanie przy rurze. Takich rzeczy nie zapomina się tak łatwo, a malutki prospekcik mamy w ramach wyjazdowej pamiątki :)

poniedziałek, 2 lutego 2015

O niczym w zasadzie, ale luty trzeba jakoś otworzyć


2 lutego 2015
I oto luty się zaczął i nie ma komu dać w mordę. Zły poniedziałek, zły! A i następne dni zapowiadają się równie uroczo – pierdylion rzeczy do załatwienia, a czasu coraz mniej… Może by tak już wiosna przyszła?