31 stycznia 2013
Przytulam policzek do okiennej szyby. Słońce pieści ciepłym dotykiem skórę spragnioną promyków. Z dachu ciurkiem spływa woda, która jeszcze dwa dni temu była grubą, śniegową pierzynką. Wróble i sikory robią rwetes jakby nie wiadomo co się działo przy karmniku. W ich radosnych okrzykach słychać głownie jedno – WIOSNA. Zamykam oczy, wsłuchuję się w ptasie ćwierki, wtulam twarz w ciepłą szybę jak w pierś kochanka, chcąc tą chwilę zatrzymać jak najdłużej się da. Bo przecież to wcale nie wiosna. Koniec stycznia dopiero. Na pewno tak nie zostanie. Wróci zima, wróci mróz, wróci śnieg i ciężkie, ołowiane chmury. Dzisiejszy dzień to tylko taka obietnica tego co będzie, owszem, ale dopiero za jakieś 1,5 miesiąca. Nienawidzę fałszu, zarówno w ludziach jak i w obietnicach. Ale dziś, siedząc na parapecie, całą sobą chłonę te ciepłe promyki, jakby specjalnie do mnie wysłane. Wysłane by ogrzać zmarzniętą duszę. Bo ciało mam rozgrzane, wbrew zimie, wbrew wszystkiemu…