niedziela, 8 listopada 2015

Czy to jest koniec?

Chyba tak. Koniec bloga. Bo nie mam na niego pomysłu. Bo jest milion rzeczy o których chciałabym napisać, ale nie napiszę, na pewno nie tutaj. Nie umiem go zlikwidować jednym klik „usuń blog”, bo to jednak ponad 5 lat. Moich pięciu lat. Raz gorszych, raz lepszych, ale moich. I czasem lubię sobie poczytać co mi łaziło po głowie te parę lat temu. Dlatego to miejsce będzie trwało. Pewnie do niego wrócę, choćby po to by nie przepadło.
Zastanawiam się co z fejsem. Póki co zostanie, może tam będę częściej niż tu?
Muszę się nad tym zastanowić. Może założę coś całkiem nowego, takiego, że nie będzie wiadomo, że ja to ja?
Zbyt dużo rzeczy do poukładania.
Do zobaczenia, gdzieś, kiedyś. Może tu, może gdzieś indziej.
P.S. I wcale nie jest wykluczone, że za tydzień się tu znów nie rozpanoszę, bo może to tylko listopadowy spadek formy?
P.S. P.S. Tylko czy Wy tu jeszcze będziecie?

czwartek, 29 października 2015

Baba za kierownicą czyli jak zawiodłam panów na parkingu

Postawili pod Biedronką namiot. Duży, biały, zajmujący część parkingu. Zaparkowałam i poszłam na zakupy. Jak z nich wróciłam do samochodu to zauważyłam, że na wycofanie mam niewiele miejsca, no bo namiot. A samochód z mojej prawej strony blisko bardzo, więc odpada mocny skręt kierownicą. Zakupy hop do bagażnika, wsiadam, odpalam silnik, cofam na „prostych” kołach, no bo z prawej ten samochód. Tył niebezpiecznie zbliżył się do namiotu, przód przy tyle tego z prawej. Dupa, nie wykręcę. Kątem oka widzę, że dwóch gości wsiada do Seicento, w zasadzie jeden wsiadł i zaraz wysiadł, a drugi nawet nie wsiadł tylko oparł się o dach samochodu i patrzą na mnie, coś między sobą komentując. Mam wrażenie, że liczyli na jakiś pokaz z serii „wyjeżdża baba z parkingu cofając na pińcet razy, bo się nie umie zmieścić”. No i chyba ich zawiodłam, bo zamiast kombinować, wrzuciłam jedynkę, wjechałam z powrotem na moje miejsce parkingowe, ale tym razem mocno „przytulając się” do samochodu z mojej lewej, jednocześnie odsuwając się maksymalnie od tego z prawej, potem wsteczny, lekki skręt kierownicą, dupka przy namiocie, przód wolny, jedynka i do widzenia. Panowie mieli niepocieszone miny.

niedziela, 18 października 2015

O tym, że nie mam pomysłu na tytuł…

Ha! Nie spodziewaliście się mnie tutaj zapewne.
Posucha panuje, bo nic się nie dzieje, kuruję swoje rozwalone kolano i tyle.
Ale za to dzisiaj pojechałam do sklepu i musiałam stamtąd czemprędzej czmychnąć, bo wszędzie pełno grubych, mięciutkich, miziutnych bluz. Z kapturem i bez, bez golfa i z, a każda woła „kup mnie kup”, a ja już nie mam miejsca na kolejne bluzy :( Ech…
Za to w radiu znów mnie rozbroiła reklama – pani wie, że na przeziębienie to najlepszy był sok z malin jej babci i ona o tym pamięta, tylko jakoś mniej się jej chce do lasu chodzić, ale…. Ale oczywiście jest suplement diety, same swojskie owocki, podprawione cynkiem i po sprawie, odporność do kupienia w aptece…. Ręce by mi opadły gdyby nie to, że leżały na kierownicy. Ja właśnie uzbrajam ogród w krzaczki – jeżyny już w ziemi, maliny przyjadą jutro, a tej się do lasu nie chce chodzić, a do apteki to i owszem. Gatunek ludzki sam się unicestwi.
A zaraz po tej reklamie usłyszałam piosenkę, chyba Piaska…
…. pamiętam jak w podstawówce na muzyce uczyliśmy się śpiewać „Niecierpliwych”… No i ćwiczyłyśmy z koleżanką, odsłuchując co rusz tę samą piosenkę i wyjąc z Piaskiem niemożebnie, aż dziwne, że kaseta to przetrwała, to ciągle przewijanie….
…. pamiętacie jeszcze kasety? Ech, to były czasy!
… no a że to był koiec roku szkolnego, ciepło, więc ćwiczyłyśmy przy otwarym oknie i do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć jakim cudem żaden z sąsiadów nie przyszedł do nas z kategorycznym żądaniem, żebyśmy się w końcu zamknęły. A do tej piosenki mam do dzisiaj spory sentyment, choć jest okrutnie kiczowata. Ale, jak to pisuje Marchewka – ta Marchewka od Groszka – do brzegu, bo popłynęłam z dygresjami, to dzisiaj tenże Piasek wyśpiewywał tak: „nie płacz chociaż będę już iść”. No i tak cały czas mi chodzi po głowie czy to jest aby po polsku? Bo ja bym sobie zawyła „nie płacz chociaż będę już szedł”. No ale by mi się nie zrymowało dalej… No i pewnie dlatego Piaskowi płacą za to co robi, bo umie lepiej rymować, a mnie nie, bo nawet nie wiem czy to na pewno źle i czy tylko trochę mi nie pasuje…
No i tak to drogie Państwo, życie mi chwilowo upływa na dylematach polonistycznych, na tęsknocie za ciepłymi bluzami i na odganianiu dramatów małej Panny M, która grecką tragedię z żałobnym zawodzeniem uskutecznia obecnie o wszystko – bo jedzenie spadło z łyżeczki, bo klocki się krzywo ułożyły, bo trzeba iść drzemać, bo skończyliśmy drzemać, bo trzeba myć włosy, bo dziś nie umyjemy włosów, bo misio się przewraca, bo kotek jest za duży i nie może zostać maszynistą w lokomotywie, bo…. I tak to. Jestem bohaterem w swoim domu, bo ogarniam jakoś te dramaty. Jeszcze.

sobota, 3 października 2015

Dialogi na cztery nogi a i monologi też

Bardzo skutecznie i dość boleśnie zepsułam sobie kolano i mam L4. A że mam się jak najmniej poruszać to dość stacjonarnie spędzam czas w domu. W piątek P pojechał do pracy, a my zostałyśmy same z Panną M. Trochę się obawiałam tego dnia, bo nie bardzo jestem zwinna z tym kolanem, a rozpoczynająca przygodę z chodzeniem Panna M na każdym kroku próbuje się uszkodzić. Ale nie było tak źle. Pierwszy raz od dawna naprawdę cały dzień spędziłyśmy razem, a ja zobaczyłam ile ona już wie i umie. A nasze dialogi plus jej wtrącenia ciągle mnie rozczulają.

W czwartek mój Tato przykręcił nam w przedpokoju taki malutki wieszaczek na klucze w kształcie sowy siedzącej na ulistnionej gałązce. Pannie M bardzo się ta sówka spodobała i co chwilę chodziła ją oglądać, a wieczorem wychodząc z łazienki robiła jej papa. Rano jeszcze leżymy w łóżku, Panna M gramoli się przez moje nogi
Ja: a dokąd ty się wybierasz dziecko?
Panna M: tam – i pokazuje paluszkiem na przedpokój
Ja: a co tam jest?
Panna M: huuu huu
Ja: idziesz do sowy, tak?
Panna M: tak!
Ja: i co jej powiesz?
Panna M: cieść!

Dzwonię do przychodni umówić się na rezonans magnetyczny kolana, rozmawiam z panią, podaję jej numer telefonu:
Ja: … tak, dwa cztery dwa
Panna M, która bawi się na dywanie: dwa, dwa, dwa!!!
Ja: bardzo pani dziękuję, do widzenia.
Panna M: cieść!

Ja: Panno M, a kto nam przyniósł list?
Panna M: pan
Ja: nie, pani. Powiedz „pani”
Panna M: baba!

Panna M jeździ po domu wózeczkiem, a w wózeczku duży misio, smok wawelski (ten od Ciebie Madzia!), mały misio i ludek z klocków. Zasuwa z tym wózkiem i co chwilę słychać „lu, lu, lu, aaaaaa, lu, lu, lu”….

Siedzi Panna M na fotelu i mówi na przemian mmmm i wwwwyyyy. Pytam o co chodzi. Mmmmmm, wwwwyyyyyy. Wymieniam po kolei różne rzeczy, ona coraz bardziej sfrustrowana uparcie powtarza mmmmm i wwwwwwww.
LITERKI! P nauczył ją kilku literek i w ten spsób domagała się, żeby wziąć jakąś książkę, gazetę albo klocki z literkami i uczyć się literek. Zna już m, w, o, a i ś.

Fajny jest ten mój brzdąc :)

piątek, 25 września 2015

Żadna chwila nie może być zmarnowana na nicnierobienie

Panna M zasypia, już prawie, prawie śpi, ja siedzę koło łóżeczka, łeb oparty na ramieniu, ramię na ramie łóżeczka, czuję, że jeszcze chwila i sama tam zasnę i nagle słyszę „plup, plup, plup”… Spoglądam w dół, a tam brzdąc sobie palcem zaczepia o dolną wargę i wydaje ten charakterystyczny dźwięk… Nawet jak już prawie śpi musi być czymś zajęta.

wtorek, 22 września 2015

Jesień przyszła, jesień przyszła, cóż za piękne chwile!

Dobra. Tylko żartowałam. Jutro pprzyjdzie… I tak to drodzy Państwo. Jeszcze niby ciepło, niby miło, a potem dowali zimnem, zgnilizną, pleśnią, pomrocznym ziąbem i rachunkeim za gaz… Nie lubię.

poniedziałek, 21 września 2015

O tym jak Panna M motocyklistę podrywała

Jedziemy dzisiaj dwupasmówką, jadę prawym pasem i widzę, że lewym zbliża się motocyklista. Przede mną jedzie samochód, chciałabym go wyprzedzić, ale nie bardzo mogę zjechać na lewy pas, bo motocyklista jedzie prawie równo ze mną i nie zanosi się na to, żeby mnie wyprzedził. A czemu? Okazało się, że Panna M zabrała się za podryw motocyklisty i przesyłała mu promienne uśmiechy, a on się zrównał z naszą tylną szybą i jej na owe uśmiechy odpowiadał. W końcu Panna M zrobiła mu papa, on jej na pożegnanie zatrąbił, zdążył uśmiechnąć się i do mnie i tyle go było.
Ja nie wiem czy nie powinnam się zacząć martwić co to będzie, skoro ona w wieku 21 miesięcy podrywa facetów na motorach i to w trakcie jazdy!

niedziela, 20 września 2015

O poniedziałku, winie i porannym pac pac

Czy kogoś boli równie mocno jak mnie świadomość, że jutro zadzwoni budzik i okaże się, że mamy poniedziałek?
Dzisiaj rano obudziło mnie pacnięcie w głowę. Zdjęłam z głowy poduszkę w sówki, zaraz po niej nadleciała pieluszka w sówki, a tuż za nią druga w biedronki. Zgarnęłam szmatki z twarzy i poczułam ciepłą łapkę robiącą mi pac pac po głowie i cienki głosik „mama… mama, tam!”. Panna M zarządziła desant z łóżeczka do nas, zażądała „mniam” w postaci kubka z mlekiem i obie udałyśmy się na kontynuację snu. Do 10:30…..
I jak ja cholera jutro wstanę o 5:52?!?!?!?
Z tego wszystkiego zaraz upiję się kieliszkiem wina prosto z Grecji. Jednym kieliszkiem. Taka jestem ekonomiczna po prawie 3 latach abstynencji. O.

czwartek, 17 września 2015

Gdy zawieje halny…

Wiatr halny towarzyszy mi od zawsze. W mojej rodzinnej miejscowości, mimo, że oddalonej od gór całkiem spory kawałek, kiedy nagle przychodziło ocieplenie i wmagał sie wiatr od razu było wiadomo, że w Tatrach halny. Tu gdzie teraz mieszkam w niewielkim stopniu, ale jest odczuwalny.
Mówią, że halny zrobi z ciebie wariata. Że to wiatr szalony, wpływający na psychikę. Gdy wieje ludzie popełniają więcej samobójstw, pojawia się więcej aktów agresji. Na mnie zawsze działał niepokojąco.
Ale nie tym razem. Nie byłam w Tatrach, byłam w Beskidach. Wczorajszego popołudnia już było czuć, że coś się święci, powietrze stało w miejscu i było ciężkie, lepkie i sprawiało wrażenie jakby mu ktoś tlen zabrał. Wieczorem zaczęło wiać. Niezbyt mocne, ciepłe podmuchy i delikatne świstanie wiatru w kominie.
W nocy obudził mnie głośny, jednostajny szum. Nie swoje łóżko, nie swoja pościel sprawiły, że przez moment nie wiedziałam co się dzieje ani gdzie jestem. Szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w ciemny prostokąt okna za którym gałęzie w szalonym tańcu splatały się ze sobą, a wiatr porywał liście i drobne gałązki. Wsłuchana w jego świszczenie, momentami wycie w kominie i szparach, o których nikt nie wie, pozwoliłam ukołysać się tą jedyną w swoim rodzaju kołysanką i zasnęłam. Przebudzałam się jeszcze kilka razy, za każdym razem usypiał mnie wiatr.
Poranek był wietrzny, ciepły,słoneczny. Wyszłam z domu i ciepły podmuch uderzył mnie w twarz, splątał włosy, rozwiał myśli. Na jedną, krótką chwilę zamknęłam oczy, pozwoliłam by halny poszarpał ubranie, przeczesał włosy, ciepłym pocałunkiem omiótł zamknięte powieki. Tym razem halny nie rozdrażnił, nie zaniepokoił. Ukołysał do snu, a rano na chwilę przewietrzył głowę i wzbudził niesamowitą tęsknotę by dać się porwać, unieść i trafić nie wiadomo gdzie. A przynajmniej oddać mu wszelkie smutki, zmartwienia. Tak by choć na chwilę, na moment jeden przeminęły z wiatrem…

niedziela, 6 września 2015

O rozstaniu i bułeczce pomarańczowej


Się będzie działo w tym tygodniu. Jadę na szkolenie. Na trzy dni. A P jedzie do swoich rodziców pilnować domu, psa i kota, kiedy oni będą się wakacjować. A Panna M zostaje z Babcią. Na dwie noce. Wprawdzie P ma wpadać i ją kąpać i usypiać, ale i tak się wszyscy zastanawiamy jak to będzie. Wszysycy oprócz Panny M, bo jeszcze nic nie wie bidulka.
Dla mnie, jaki dla niej, to będzie nowe i zapewne dziwne doświadczenie, bo pierwszy raz odkąd zamieszkała w moim brzuchu pójdziemy spać w dwóch tak bardzo od siebie oddalonych miejscach… I się denerwuję i się ekscytuję.
Z tego wszystkiego popełnione dziś zostały bułeczki pomarańczowe, które są w zasadzie pomarańczowymi muffinami, ale też dobre.
A u Was też tak zimno i mokro?

wtorek, 25 sierpnia 2015

O ponurości melancholijnej

Nawłocie zakwitły, więc śmiało można rzec, że jesień przyszła. A wiadomym jest, że nawłociami… wróć!… mimozami jesień się zaczyna. A jak kwitną mimozy… wróć!… nawłocie mnie zawsze dopada ponurość i melancholia. Tegoroczna połączyła się z za krótkim urlopem, ze zbyt krótkimi wakacjami, z wrażeniem, że Los szyderczo się ze mnie śmieje przypominając o decyzjach sprzed kilku lat, które teraz dość mocno zaczynają uwierać. Końcówka urlopu to szalony galop i załatwianie pierdyliona spraw…
Tegoroczny, króciuteńki wypad nad morze nie ukołysał szumem fal tylko zirytował tłumem ludzi i upierdliwą mżawką. Przydałoby się zastosować góroterapię, ale o ile Serce skomli „jedź, choć na dzień, ale jedź”, to Rozsądek warczy „najpierw napraw idiotko kolano, bo narobisz kłopotów sobie i innym”.
A ja jestem zmęczona. Tak strasznie zmęczona, zniechęcona, najchętniej rzuciłabym wszystko i wszystkich w diabły, zaszyła się gdzieś sama i cieszyła spokojem świętym.
Chyba nie tak to wszystko miało być :(

piątek, 14 sierpnia 2015

W żołnierskim skrócie – nie ma co czytać jest na co popatrzeć!


No to tak.
Państwo podziwia za kogo kciuki rok temu trzymało. Fajny, nie? :D
A z ogłoszeń duszpasterskich to jedna sprawa ale kluczowa: blog nieczynny na czas wakacji. Od jutra. Do odwołania.

czwartek, 13 sierpnia 2015

13 nie zawsze jest pechowy…

Pamiętacie to 
http://agulec.blog.pl/2014/08/13/mialo-byc-pieknie-jest-zle/
?
Pamiętacie jak wspólnie trzymaliśmy kciuki? No i proszę, rok minął jak z bicza trzasnął, „nasz” Maluch dzisiaj skończył pierwszy roczek, jest zdrowym, silnym, wesołym brzdącem. Jak jego Mama wyrazi chęć i zgodę to może Wam go pokażemy jaki z niego Bohater wyrósł :)
W kupie i kciukach siła, moi Państwo mili! Jeszcze raz dzięki tym co wtedy trzymali, a jeszcze się tu pojawiają :)
A my dzisiaj mamy 10 rocznicę ślubu… Świętujemy dość umiarkowanie, bo Panna M postanowiła dziś nie pójść spać i uskutecznia awantury w łóżeczku, domagając się pierdyliona dziwnych rzeczy – od kilkunastu minut P śpiewa jej „wheels on the bus”… Jeszcze chwila i to ja zasnę, a nie ona…
Masakra z tym upałem, do tego komary się objawiły, psia ich mać.
Może u Was chłodniej i bez komarów choć?

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Pogotowie energetyczne czyli radź sobie sam. Po ciemku.

Przeszła nad nami mała nawałnica. U sąsiada strąciła z komina taki metalowy daszek, u nas porwała parasol i przewróciła stojak do niego – ciężki dość, porwała basen Panny M i go spsuła, wywiała mnóstwo drobnych rzeczy z ganku, dowaliła gradem, zagrała burzą, ukradła jedną fazę prądu i poszła w pizdu.
Dzwonię na 991, czekam długo, bo w kolejce oczekuje mniej niż 10 osób. Udaje mi się dodzwonić, przedstawiam pani problem. Pani sprawdza coś u siebie i mówi, że z ich strony na linii nie ma zakłóceń i że powinnam sprawdzić instalację wewnętrzną u siebie. Mówię jej, że sprawdzałam i że to jest coś co się u nas zdarza kilka razy do roku, wtedy przyjeżdżają panowie, coś tam robią w transformatorze i prąd wraca. Na co pani mi mówi, że najpierw muszę sprawdzić instalację wewnętrzną. No dobrze, ale jak? Proszę wezwać elektryka z uprawnieniami i do nas zadzwonić, podac numer licznika albo numer umowy na dostawę energii, wtedy zostanie sprawdzone czy nie zalegam z płatnościami i jeśli nie zalegam z nimi to wydadzą zgodę dla tego elektryka, żeby złamał plomby na liczniku. Yyyyyyy…. Upewniam się czy dobrze zrozumiałam, że to ja mam sobie o godzinie 19 znaleźć elektryka. Tak. No chyba, że okoliczne domy też mają problem to wtedy muszą to zgłosić i przyjedzie ekipa.
Szlag mnie jasny trafił, ale nim mnie trafił to w szoku się rozłączyłam.
Kiedyś zgłaszałam usterkę, przyjeżdżali panowie i było po sprawie, nikt nigdy nie kazał mi we własnym zakresie szukać elektryka z uprawnieniami….
Na szczęście u sąsiadów też częściowo wysiadł prąd, więc kolejnym telefonem udało mi się to zgłosić i mamy czekać.
Na szczęscie padła faza do oświetlenia, prąd w gniazdkach jest.
Pogotowie energetyczne, psia jego mać. Ciekawe kiedy dojdziemy do tego, że dzwoniąc na pogotowie ratunkowe też będę musiała znaleźć najpierw we własnym zakresie lekarza z odpowiednimi kwalifikacjami, żeby stwierdził, że wezwanie pogotowia jest zasadne. A jak już go znajdę to zadzwonię, żeby sprawdzili czy opłacam składki na NFZ…. Paranoja to jest czy tylko mi się zdaje?

niedziela, 9 sierpnia 2015

Kiedy pies zostaje żarłocznym złodziejem

Od jakiegoś czasu nasz całkiem rozpuszczony, kompletnie niewychowany Pies zdurniał i zaczął podkradać jedzenie. Wcześniej jedzenie mogło leżeć gdziekolwiek, nawet na podłodze, Pies nie ruszał. Stół to była dla niego świętość, nawet jak jego jakiś smakołyk leżał na stole to leżał dopóki ktoś mu go nie podał. Co więcej, jedzenie mogło leżeć na niskim stoliku nawet wtedy kiedy nas nie było w domu.
A od jakiegoś czasu Pies namiętnie kradnie jedzenie. Próbuje wykradać jedzenie Pannie M, co nie jest trudne, bo kiedy ona coś je to często chce mu się tym jedzeniem pochwalić i mu pokazuje w wyciągniętej rączce. Ewentualnie jak ona coś gdzieś porzuci to zaraz to znika w psiej paszczy.
I to mnie nie dziwi. Ale zaczął ściągać suszący się na kaloryferze suchy chleb, czego nigdy nie robił, podchodzi do stołu w kuchni i próbuje kufą sięgać do tego co w jego zasięgu, oblizuje talerze jeśli leżą na niskim stoliku. Dzisiaj P. na chwilę na ów stolik odłożył talerzyk z obiadem Panny M – kurczak w sosie koperkowym z ziemniakami – i wyszedł. Pies próbując zjeść zawartość talerza zrzucił na podłogę całość, przy okazji zrzucając kubek i kilka innych rzeczy, po czym wszedł pod fotel, pod który się nie mieści, a jak dostał kapciem w wypięty zad to nawet nie poczuł, dopiero krzyk na niego podziałał…
Ja obstawiam, że to jakaś forma zazdrości o dziecko, P. twierdzi, że to na starośc mu się tak porobiło…
Za teorią P przemawia to, że pies Teściów zaczłą takie numery odstawiać niedawno, jak zostaje sam w domu. Ma już ok 11-12 lat. Tyle, że on wszedł już na level hard i wspina się na kominek albo wskakuje na wysoki stół. Wcześniej wszyscy podejrzewali kota o konsumpcję – no bo jak mogły zniknąć kanapki z wysokiego stołu lub ciasto postawione na kominku – ale jedzenie zniknęło, gdy kot miał żelazne alibi – był w tym czasie na dworze ;)
Macie jakieś doświadczenie z kleptomanią jedzeniową u psów?

poniedziałek, 27 lipca 2015

Cuchnąca sprawa czyli dlaczego nie lubię upałów


Nie cierpię upałów. Nie tylko dlatego, że moja tolerancja termiczna kończy na maksymalnie 25 stopniach. Nie tylko dlatego, że czasami jest tak duszno, że mam wrażenie, że brakuje mi tlenu i na pewno się zaraz uduszę. Nie tylko dlatego, że praca podczas upału w nieklimatyzowanym pokoju to udręka, a podróż samochodem bez klimy to… No właśnie, pomińmy to milczeniem.
Przede wszystkim nie cierpię upałów dlatego, że ludzie śmierdzą. Pewnie ci co śmierdzą to i bez upałów to robią, ale podczas upałów jednak bardziej im to wychodzi.
Sobota rano. Udałam się na zakupy. Najpierw, na rynku minęły mnie dwa śmierdziuchy – najpierw pan, wyglądał na mocno wczorajszego, potem pani, która na oko wyglądała całkiem zwyczajnie, ale już na węch była okropna.
A potem w sklepie samoobsługowym. Szłam z wózkiem alejką z nosem w swojej liście zakupów i coś mi się zapach nie podobał. Za zakrętem namierzyłam źródło. Pan. Około 50, wyprasowana koszula, spodnie w kancik, sandały bez skarpet, na oko dośc przystojny. I tu powinien kończyć się opis pana. Bo od pana bił tak nieziemski smród, że czym prędzej poszłam dwie alejki dalej, żeby mnie czasem nie dogonił.
Ja rozumiem, że ludzie się pocą, bo sama się pocę. Ja rozumiem, że w czasie takich upałów to bardziej niż zwykle i jest to całkiem naturalne, że zdarza się, że nieładnie pachniemy po całym dniu w pracy. Ale nigdy przenigdy nie zrozumiem jak można z samego rana tak straszliwie cuchnąć starym, bo na pewno nie świeżym, potem. Ten pan na pewno nie brał porannego prysznica. Ten pan na pewno nie brał prysznica poprzedniego wieczoru. Miałam wrażenie, że ostatni raz wodę widział w okolicach Wielkanocy…
Rozumiem, że sobota rano, do wieczora jeszcze trochę, być może kąpie się on raz w tygidniu, własnie w sobotni wieczór, ale jak rany, jak można TAK cuchnąć?
Nie cierpię upałów. Nie cierpię. I też dlatego, że zużywam wtedy zdecydowanie więcej wody, bo jak szalona latam pod prysznic rano, wieczorem i jeszcze w ciągu dnia też i owszem. A i tak przy takich dzikich temperaturach mam wrażenie, że 5 minut po wyjściu spod chłodnego strumienia powinnam tam wrócić….

piątek, 17 lipca 2015

O tym, że radio bywa wkurzające

Od jakiegoś czasu w radio puszczane są reklamy suplementów diety dla psów. Ot, kolejna fanaberia, producenci zwęszyli zapewne potencjalnych klientów i dawaj.
Im częściej je słyszę tym bardziej mnie wkurzają. W jednej jakaś baba roztkliwia się nad swoją Nutką („kochany z niej przytulak”) i daje jej tabletki na sierść, żeby była piękna i gładka.
W drugiej facet opowiada, że w pewnym momencie jego psu po aktwyności zaczęły się trząść łapy, więc daje mu tabletki na stawy.
A w trzeciej, mojej „ulubionej” rozmawia pan z panią i pan się skarży, że jego pies od jakiegoś czasu jest mniej aktywny, ospały, ma biegunkę i wymiotuje, na co pani, z pewnością głosie, oświadcza, że wygląda to na problemy z wątrobą, jej pies też tak miał, ale dała mu tabletki na wątrobę i problemy zniknęły.
Nosz kurwa, że się tak kolokwialnie wyrażę, jakby mi pies srał i rzygał i stał się osowiały i apatyczny to jak najszybciej pojechałabym do weta, a nie do drogerii kupić suplement diety na wątrobę, bo jakaś głupia pinda mi to doradziła.
Generalnie radio każdego dnia mnie bombarduje suplementami diety na wszystko, ale jakoś te dla zwierząt wyjątkowo mnie wkurzają. Ciekawe ile ludzi wyda kasę na prochy dla psa, zamiast udać się z nim do lekarza…
No. Generalnie czuję się zaataowana informacjami, które jakoś tylko irytuja i wkurzają, bo oprócz tabletek na wątrobę dla psa to podawali też, że jeden z pacjentów, którego uratowano po zażyciu dopalaczy znów trafił do szpitala, bo znów coś wziął. Po kiego ratować? Skoro chcą się wytruć to może należałoby im nie przeszkadzać i nie blokować łóżek w szpitalach? Albo uroczy człowiek dostaje AŻ 9 lat za wielokrotne gwałcenie 8-miesięcznej dziewczynki… A mały chłopiec może pojechać na leczenie do Stanów tylko dlatego, że ludziom udało się zebrać gigantyczna kasę w rekordowym terminie kilku dni. A NFZ palcem nie kiwnął, bo ratuje idiotów od dopalaczy. Wiem, że to tak nie działa, ale jakoś dzisiaj jestem tym wszystkim wyjątkowo rozgoryczona i nie bardzo mi się to wszystko w głowie mieści.
Jutro i pojutrze weekend, żadnego radia, żadnych wiadomości…

wtorek, 14 lipca 2015

Wątła pierś matczyna, mlekiem płynąca, z dumy puchnie!

Po pierwsze primo to wczoraj Panna M zaczęła chodzić z chodziekiem-jeździkiem-pchaczem*! Koślawo, śmiesznie i dość nieporadnie, ale jest w stanie przejść sama kilka metrów i nawigować pchaczykiem jak wjedzie w przeszkodę.
Po drugie primo dzisiaj na szczepieniu tylko krótko miauknęła, ale nawet oczy jej się nie zaszkliły i nie zdążyła lamentować, bo zajęta była pluszową truskawką.
Po trzecie primo poszła spać bez smoczka i nawet chyba nie zauważyła jego braku.
No i po czwarte primo jak nie być dumną z tego wszystkiego? No jak?!?!?!
W 20 miesiąc życia wchodzi z rozwianym włoskiem, błyskiem w oku i szczerząc swoje małe ząbki. O bożebożenko, zaraz na studia pójdzie, a ja nie zdążę się nią nacieszyć!!!! :(
* nie mam pojęcia kto te nazwy wymyśla….

niedziela, 12 lipca 2015

Łała zjadł cipałkę czyli o tym, że polski język jest fajny

Widzisz Panno M, łała znów zjadł cipałkę! – zmieniam w sypialni pościel i słyszę jak P mówi do Panny M.
Co to kurna jest cipałka?!?! – myślę gorączkowo – co on w góle mówi do tego dziecka?
I słyszę chrupanie w psich szczękach. Tadam! Łała zjada CI PAŁKĘ! Pannie M coś się w nocy popsuło w brzuszku i dzisiaj cały dzień, z własnej woli, była na diecie kukurydzianej i wcinała chrupki. Skończyły nam się zwykłe chrupki, w pobliskim sklepie były akurat pałki kukurydziane. No i dziecię praktycznie wszystko robiło z tą pałką w łapce, co chwilę ją odkładając jeśli jej przeszkadzała, co wykorzystywał niecnie Pies i pożerał porzucone chrupki. Łała zjadł ci pałkę, no przecież!

sobota, 11 lipca 2015

Idziemy do zoo żeby oglądać samolot!

I wzięliśmy i pojechaliśmy. Pierwsza w życiu wycieczka Panny M do zoo. Już w samochodzie na pytanie czy cieszy się, że jedzie do zoo odpowiadała zdecydowane „TAK”, mówiła, że będą zwierzątka: maaa (kot), buuu (krowa lub słoń), łała (pies), pfrrrrr (owca) i dziadzia. Czemu dziadzia trafił do grona zwierzątek nie wiadomo.
Generalnie podobało jej się wszystko. Zaczęliśmy przy zagrodzie z pelikanami. Panna M posadzona na murku uparcie pokazywała liście i patyczki pływające po wodzie, kompletnie nie zauważając ptaków, dopiero jak jeden wstał i rozprostował skrzydła to się zatchnęła i zaczęła do nich machać i coś tam sobie opowiadać. I już w zasadzie wycieczkę po zoo mogliśmy zakończyć, bo bardzo była niezadowolona jak odchodziliśmy. Przekonało ją, że ma zrobić im papa i że dalej będą inne zwierzątka.
W mini zoo jak zobaczyła owieczkę to wykrzyknęła na jej widok „koko”, potem głaskała kozy i na widok siana mówiła „ble”.
Poszliśmy do słonia, no bo to duże, trudno nie zauważyć bydlaka. Panna M owszem, uprzejmie słonia pooglądała, powiedziała jak robi słoń, pomachała mu i pozwoliła wsadzić się do wózka bez protestów. Jak odchodziliśmy od słonia, to nagle zaczęła pokazywać paluszkiem i wołać „buuuu, buuuu”, wyraźnie ożywiona, na co P z dumą stwierdził, że słoń to jej się musiał naprawdę spodobać. Mnie zastanowił bardziej kierunek wskazywania jej paluszka i okazało się, że słoń jej kompletnie nie ruszył, a pokazywała na niebo, gdzie było widać maleńki samolot…. Samoloty jak słonie robią buuuu, ale samoloty są super, bo nad naszym domem przelatuje ich kilkanaście dziennie, co tam jakiś słoń.
No i w zasadzie tyle. Podsumowując wycieczkę największy aplauz wzbudził samolot. A i wafelek do lodów.
Może następnym razem będzie lepiej i znajdziemy lwy i tygrysy, bo tym razem nam umknęły, bo Panna M zgubiła plan zoo, a nam nie za bardzo chciało się ich szukać.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Jak przypodobać się mężowi czyli co mnie wprawiło w osłupienie

Gdzieś w sieci znalazłam odnośnik do poradnika „Jak przypodobać się mężowi”. Pewnie olałabym to i przeszła dalej, gdyby nie to, że zafascynowało mnie jak ludzie nabijali się z tego, że jeśli mąż lubi wątróbkę to należy mu ją kupić, a nie tylko pieskowi kupować. Kliknęłam. Przeczytałam. A teraz Państwo sobie poczyta, a ja pozbieram szczękę z podłogi. To jest na serio? Ale serio serio?

http://www.fronda.pl/a/jak-przypodobac-sie-mezowi-porady,53604.html

P.S. Co to do diabła znaczy „dbać o swoją bieliznę”???? Zresztą mam kilka faworytów tego przypodobania się mężowi….
P.S P.S.Ale to jest naprawdę na serio??????

P.S. P.S. P.S.  poszukuję teraz poradnika „Jak przypodobać się żonie”…

EDIT: Znalazłam…                          
http://rodzina.opoka.org.pl/jednocialo/pan/3761.1,Tylko_dla_mezczyzn_Jak_przypodobac_sie_zonie.html

poniedziałek, 29 czerwca 2015

O niczym istotnym, poza tym, że jeszcze żyję

Nie umiem. Normalnie nie umiem się zmobilizować, żeby nie napisać zmusić, do napisania tekstu. Jakoś jak pomyślę o blogu to od razu mam mnóstwo innych zajęć albo koniecznie w tej chwili musze iść spać.
Ale w telegraficznym skrócie to Panna M zaczęła samodzielnie włazić na fotele i kanapę, więc jest jeszcze bliżej tego, by widowiskowo rozbić sobie głowę, bo zejść sama nie potrafi. A ja jutro jadę do fizjoterapeuty z moim popsutym kolanem. Na szczęście usg wykazało, że nic mu poważnego nie jest, ale fizjoterapia wskazana.
A poza tym to czekam na lato. Bo to co tera mamy to jakaś podła parodia jest.
No i czekam na to, żeby mi się zachciało tu wrócić.
A Wy na coś czekacie?

wtorek, 16 czerwca 2015

Dziadzia rządzi czyli kogo kocha moje dziecko


Ja: Kochasz mamę?
Panna M: nie!
Ja: a tatę?
Panna M: nie!
Ja: no to może kochasz łałę? (w sensie psa.. udzieliło nam się od niej i chwilowo pies jest łałą)
Panna M: nie, nie, NIE!
Ja: a kochasz w ogóle kogoś?
Panna M: dziadzia!

Ja: Panno M, a kto do Ciebie jutro przyjedzie?
Panna M miękko i z błogim uśmiechem na wyfaflunionym zupą ryjku: dziadzia!

… miało być o spsutym kolanie i o tym, że nie należy atakować psa miotłą, ale jestem za bardzo śpiąca. Może jutro. Albo kiedyśtam.

czwartek, 11 czerwca 2015

O byciu mamą 18 miesięcznej Panny M :)

Jutro moja malutka Panna M kończy 18 miesięcy! Aż trudno mi uwierzyć, że już 1,5 roku zleciało odkąd mi ją dali w szpitalu, taką maleńką i całkowicie bezradną. A teraz to mały dożarciuch, który głośno i dobitnie walczy o swoje. A ja każdego dnia nie umiem się nadziwić jak mogło powstać coś tak doskonałego.
Przez Internety przewala się obecnie fala głównie krytyki kampanii Fundacji Mamy i Taty „Nie odkładaj macierzyństwa na potem”. Jak dla mnie spot chybiony, zresztą widziałam wcześniejsze akcje Fundacji i żadna do mnie nie przemawia, a z większością musiałabym ostro polemizować.
Ja zdążyłam zostać mamą, dużo później niż ta przeciętna 27 – latka. I nie dlatego tak późno, bo musiałam być w Tokio czy w Paryżu albo podążałam ścieżką kariery. Bo dopiero wtedy poczułam się na to gotowa. I każdego dnia, kiedy Panna M po raz fafnasty wyprowadza mnie z równowagi i szarpie cieniutką niteczką mojej cierpliwości, dziękuję za to, że nie uległam presji rodziców, teściów i całego świata, który wyszedł z założenia, że skoro mamy ślub to pora na dziecko. Mam wrażenie, że właśnie dzięki temu, że podjęłam całkowicie świadomą decyzję o tym, by powołać na świat małego Człowieka, łatwiej jest mi policzyć do 10 i jednak nie udusić i zamordować.
I kocham ją nad życie, rzuciłabym się go gardła każdemu kto spróbowałby ją skrzywdzić i nie mam pojęcia co bym zrobiła, gdyby nagle jej się coś stało. Ale nie umiem powiedzieć, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Wyobrażam sobie. Na pewno byłabym bardziej wyspana, mogłabym rzucić wszystkim w diabły i wyjechać w góry, pewnie miałabym więcej czasu na to wszystko na co teraz mi go brakuje. I wcale, ale to wcale nie oznacza, że byłabym szczęśliwsza. Byłabym sobą ale w innym miejscu i czasie.
Bo póki co łapię szczęście każdego dnia, odnajduję je w jej uśmiechu, mokrych łapkach zarzuconych mi na szyję, we wspólnym układaniu klocków albo odkrywaniu świata – bo przecież żuczek, listek, kwiatek, trawka, kamyk, mamo, świat jest taki fascynujący!
A góry, książki, cały świat poczeka, aż przestanę być jej tak bardzo potrzebna.
18 miesięcy wspólnej, dzikiej przygody… A i tak wiem, że najlepsze dopiero przed nami!

środa, 10 czerwca 2015

Dialogi na cztery nogi czyli porozmawiajmy o kupie

10 czerwca 2015
Wprawdzie Panna M posługuje się tylko kilkoma słowami, które w różnych sytuacjach mają różne znaczenia, ale można sobie z nią już pogadać.

Dzisiaj rano:
Ja: Panno M, czy Ty zrobiłaś kupę?
Panna M: nie
J: ale na pewno?
PM: nie
J: A czy to nie z Twojej pieluszki rozchodzi się ten smród?
PM: nie
J: no to kto puścił takiego śmierdzącego bąka?
PM: Tata! (nieobecny od jakiejś godziny)

Trochę później, u mnie w pracy, ja rozmawiam z księgową, Panna M zażarcie smaruje ołówkiem po fakturze za wodę:
Ja, wyczuwając pewien odorek: Zrobiłas kupę?
PM: nie
J: a dzisiaj rano zrobiłaś?
PM: tak
J: a teraz nie zrobiłaś?
PM: nie
J: to co tu tak brzydko pachnie?
PM patrząc na księgową: Baba!

Skubaniec, nawet się nie zająknie i oko jej nie mrugnie kiedy łże jak pies!

wtorek, 9 czerwca 2015

Czekoladka? Niiieeeee, dziękuję!

9 czerwca 2015
Rozwijam z papierka batonik Kinder i zamierzam przystąpić do konsumpcji, ale kątem oka zauważam, że zbliża się mały sęp – Panna M – i już wyciąga łapki, a szare oczka mają wielce żebraczy wyraz. Odłamuję kawałeczek, podaję jej, ona ochoczo chwyta czekoladkę w rączkę, wsadza do buzi i zastyga. Na ryjku maluje się obraz skrajnego obrzydzenia, łapka wędruję do paszczy, wyciąga czekoladkę (całkiem nienaruszoną) i oddaje mi, mówiąc „nieee” i krzywiąc się. Odraczkowuje do swoich puzzli, cała czekoladka moja.

Myślicie, że jej tak zostanie? :D I cała czekolada tego domu będzie tylko moja, moja, moja? :D

poniedziałek, 8 czerwca 2015

O instrukcji, kosiarce, ranach odniesionych w boju i plasterku z żuczkiem


8 czerwca 2015
Pierwsza zasada każdej instrukcji użytkowania jakiegokolwiek przedmiotu to zasada zapoznania się z instrukcją obsługi. Zapoznałam się. I w niej jak wół było napisane, że pod żadnym pozorem nie należy kosić trawy kosiarką ze zdjętym koszem. Kropka.
Oczywiście, że koszę bez kosza. Kosz jest taki malutki, że co 5 m musiałabym się zatrzymywać i go opróżniać. Nie mam na to ani czasu ani ochoty. A szkoda mi zmieniać kosiarkę na taką z większym koszem skoro obecna działa i jestem z niej zadowolona.
Zawsze koszę bez kosza, ale za to w okularach ochronnych. I wczoraj też tak było. Se koszę, koszę, nagle łup, oberwałam czymś w głowę, konkretnie w czoło na linii, gdzie zaczynają się włosy. Zdążyłam puścić kosiarkę, wychrypieć rozzłoszczone qrwa i krew mnie zalała. Dosłownie. Z czynnym jednym okiem, no bo drugie tonie we krwi lecę do domu, dobijam się – nie mogę otworzyć sama, bo w obie ręcę łapię krew, żeby z ganku nie zrobić rzeźni. P jak mnie zobaczył szybko zaciągnął mnie do łazienki, tam ja się opłukałam, a on mi przygotował gaziki, środek odkażający i opatrunek, a zaaferowana Panna M kręciła się między naszymi nogami wielce niezadowolona, bo nikt nie chciał jej wziąć na ręce.
No. Krwi mnóstwo, a rozcięcie nawet chyba nie na 1 cm. Zaklejone plasterkiem i po całym ambarasie.
Dzisiaj poszłam do pracy z naklejonym na czoło kolorowym żuczkiem, bo w domu tylko dziecięce plasterki – efekt wizualny na fejsbuczku.
Także ten tego, moje drogie Czytelniki, najpierw instrukcje czytamy, a potem się do nich stosujemy. A ja zamierzam nabyć przyłbicę. Najlepiej używaną, od jakiegoś rycerza.

piątek, 5 czerwca 2015

Tarty por czyli przepis na kuchenną katastrofę


5 czerwca 2015
Tarliście kiedyś na tarce pora? Nie? Wy to mądrzy jesteście i niech Wam tak zostanie!
Ja tarłam włoszczyznę do zupy i pomyślałam „a pora też zetrę”. I okazało się, że myślenie nie jest dla wszystkich. Otóż tarty por wydziela jeszcze agresywniejszy zapach i to coś, co sprawia, że przy siekaniu cebuli oczy łzawią. Cebula, nawet ta najostrzejsza to jest mały pikuś przy możliwości pora. Zalałam się łzami, oczy zaczęły mnie tak piec, że nie mogłam ich otworzyć, automatycznie cała się zamarkałam… Ruszyłam w stronę łazienki, po omacku, słysząc jak Panna M gdzieś niedaleko woła „mama”. Idąc i nie patrząc nadepnęłam na psa, pies się zerwał i rozjechał na płytkach. Próbują złapać równowagę trzepnął jakimś swoim fragmentem Pannę M co to jechała na pupie pokazać jak ułożyła puzzle, Panna M wyrżnęła łebkiem w płytki – płacz, lament, dramat.
Wpadłam do łazienki, wytarłam oczy ręcznikiem, złapałam lamentującego brzdąca, który jak się odrobinę ogarnął to wskazała palcem psa i z wyrzutem sapnęła „łała”. No, przynajmniej wie dzięki komu ma guza.
Nie trzyjcie pora, proszę ja Was!

wtorek, 2 czerwca 2015

Przesmarkane!


2 czerwca 2015
W czerwiec weszłam z gorączką, zawalonymi zatokami, płonącym gardłem i samopoczuciem zbitego Azorka. Miała być Szklarska Poręba, miało być zoo w Libercu, miały być krótkie wakacje, a chwilowo ledwo mam siłę zawlec się z Panną M pod huśtawkę :( P pojechał sam, a my se zostałyśmy, dwa posmarkańce – tak, tak to ten mały zarazek Panna M wszystkich pozarażał.
Ma ktoś jakieś pomysły czym się mogę kurować nie szkodząc brzdącowi (karmienie)? Póki co na tapecie miodek z mniszka i syrop sosnowy.

wtorek, 26 maja 2015

Mama


26 maja 2015
Mając naście lat do szału doprowadzało mnie codzienne pytanie Mamy, kiedy wracałam ze szkoły „i co tam w szkole”, a na moje burkliwe „normalnie” albo coś równie twórczego Mama rzucała „a co ty znów taka zła jesteś?” i nawet jeśli wracałam w świetnym humorze on w tym momencie pryskał jak bańka mydlana.
Mając lat 34, czasami do szału doprowadza mnie to, że Mama w rozmowie przez telefon zadaje pytania z serii: a jak tam P, a jak Panna M, a co porabiacie, a jedliście już obiad, a co na obiad, a jak tam pies. Wtedy warczę, jestem niemiła i opryskliwa, a potem łapię się, że kiedy P zostaje sam z Panną M, dzwoniąc do niego zadaję te same pytania.
Na pytanie Mamy „co słychać” często odpowiadam, że nic, no bo co jej z wiedzy, że w pracy do dupy i naprawdę czasami mam ochotę schować się w toalecie i rozpłakać z bezsilności, że P mnie wkurza tak, że mam ochotę wertować google w poszukiwaniu wniosku rozwodowego, że psa najchętniej bym uśpiła, a Pannę M oddała do przytułku, że mi źle, niedobrze, życie mnie boli, dusza mnie boli i generalnie jestem nieszczęśliwa przeokrutnie. Nie lubię się zwierzać, nie umiem, a do tego mam świadomość, że Ona niepotrzebnie się będzie martwić, a ja wiem, że się z tej kupki nieszczęścia pozbieram, otrząsnę jak pies mokrą sierść, poprawię koronę i pójdę dalej, bo tak już mam.
I mam nadzieję, że mimo tego, że nie mówię Jej, że ją kocham, bo tak już mam, że nie umiem być wylewna, to Ona o tym wie.
I widzę jaka jest szczęśliwa kiedy może spędzać czas z Panną M. I tak sobie myślę, że ten mały brzdąc – moja Córka – jest najlepszym prezentem jaki mogłam dać mojej Mamie i bycie Babcią daje Jej naprawdę dużo frajdy.
Wszystkiego najlepszego Mamo, pamiętaj, że Cię kocham, choć o tym nie mówię.

poniedziałek, 25 maja 2015

Demokracja to potęga, ale ma i swój gorzki smak…


25 maja 2015
Czuję niesmak. Do siebie. Do całej sytuacji. Do tego, że poczułam się zmuszona wybcierać mniejsze zło. Zazwyczaj wyznaję zasadę Geralta, że „zło to zło. Mniejsze, większe, średnie, wszystko jedno, proporcje są umowne a granice zatarte (…), jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale.”*
Ale czasami jest tak, że muszę zgodzić się z Renfri i przyznać, że „istnieje tylko Zło i Wielkie Zło, a za nimi oboma, w cieniu, stoi Bardzo Wielkie Zło. Bardzo Wielkie Zło, Geralt, to takie, którego nawet wyobrazić sobie nie możesz, choćbyś myślał, że nic już nie może cię zaskoczyć. I widzisz, Geralt, niekiedy bywa tak, że Bardzo Wielkie Zło chwyci cię za gardło i powie: „Wybieraj, bratku, albo ja, albo tamto, trochę mniejsze”. (…) Mniejsze zło istnieje, ale my nie możemy wybierać go sami. To Bardzo Wielkie Zło potrafi nas do takiego wyboru zmusić. Czy tego chcemy, czy nie.”*
I wczoraj do takiego wyboru poczułam się zmuszona. Możliwość głosowania w wolnych wyborach to nasze prawo obywatelskie. Prawo, nie obowiązek. A to są kolejne wybory, w których wzięłam udział, by wybrać mniejsze zło.
Nawet jeśli wygra to większe to będę mieć świadomość, że ja do tego palca nie przyłożyłam, zostając w domu. Gdy wygra „moje mniejsze zło” wcale mnie to nie ucieszy.
I dlatego czuję niesmak. Ulabrzydula chciała by z gówna zrobić twarożek. Mnie się niestety nie udało i pewnie stąd ten niesmak.

* wszystkie cytaty pochodzą z książki Andrzeja Sapkowskiego „Ostatnie życzenie”, a zostały zaczerpnięte stąd 
http://pl.wikiquote.org/wiki/Andrzej_Sapkowski
, bo jestem leniwa i nie chciało mi się wertowac książki.

środa, 20 maja 2015

Demokracja to potęga!


20 maja 2015
Żyjecie Czytelniki Wy moje jedyne? Bo ja tak, ale wszędzie mnie za mało. Chciałam Wam już o tym powiedzieć tuż po pierwszej turze wyborów, ale brakło mi czasu i sił.
Otóż owej niedzieli wyborczej przekonałam się, że jednak demokracja i możliwość głosowania to rzecz najlepsza z najlepszych. Otóż udaliśmy się zgodnie wszyscy trzy na wybory, pierwszy raz w nowym miejscu, bo dopiero niedawno się tu zameldowaliśmy na stałe. Podchodzimy tam gdzie widnieje nasza ulica, pan wyszukuje nas na liście, a tam P zauważa, że nasz adres figuruje 3 razy! Pierwsza myśl taka, że coś nas ominęło i coś ktos pozmieniał i 17 miesięczna Panna M ma prawo głosu, ale okazuje się, że nie, to nie to. Mamy lokatora! Sporo czasu przed nami domek wynajmowała pani i jej syn. Pani zmarła, syn się wyprowadził, domek stał pusty. Wynajęliśmy go my. Po 5 latach najmu kupiliśmy domek. Wszystko zgodnie ze sztuką, akty notarialne, księgi wieczyste, a tu się nagle okazuje, że ów syn owej ś.p. pani nadal jest tu zameldowany! Nigdy człowieka na oczy nie widziałam, a tu mamy go na stanie. Ma czas do końca miesiąca, żeby się wymeldować, a jak tego nie zrobi to się go wymelduje „z urzędu”. Mam nadzieję, bo nie pragnę mieć go w domu.
I tu dochodzimy do mojego gorącego entuzjazmu dla demokracji. Bo gdyby nie wybory to pewnie w życiu bym się nie dowiedziała, że nabyliśmy chałupę z lokatorem! A tak proszę, idzie sobie człowiek spokojnie oddać głos, a tu takie niespodzianki! Chyba pójdę na drugą turę, niekoniecznie by oddać swój cenny głos, bo wybór trochę jak między dżumą a cholerą, ale może znów nas spotka jakaś niespodzianka?
A poza tym, proszę ja Was, to wiosna, trawa rośnie jak szalona, uaktywniły się pająki, my załatwiamy pierdyliony formalności związanych z rozbudową domu, Panna M ząbkuje (trójki nadal w ofensywie), ale zaczyna stawać na nóżki! Dumnam. Co nie zmienia faktu, że za nocne ekscesy mam ochotę ją spuścic w toalecie.
I tak to. A jak u Was?

niedziela, 10 maja 2015

O tym jak 17 miesięczny brzdąc potrafi skomplikować prostą zabawkę

10 maja 2015
Jakiś czas temu kupiłam Pannie M drewnianą układankę ze zwierzątkami.

Na każdym zwierzątku (i farmerze) uchwyt, żeby łatwo było element wyjąć i włożyć w odpowiedni otwór. Pannie M zwierzątka bardzo się podobały, jeździła z nimi, zwłaszcza z pieskiem, po całym domu, układała je wszędzie tylko nie na podstawce do tego służącej. Ale nadszedł ten etap, że zaczęła się interesować i podstawką. Najpierw dawała komuś zwierzątka i domagała się, by to on układał je we właściwych miejscach. Potem zaczęła sama. Świetnie wie, gdzie które zwierzątko ma być, ale wystarczy, że puzzelek jej się odrobinkę przekręci to nie chce wejść na swoje miejsce. Jeszcze nie odkryła, że trzeba go obrócić, więc strasznie się tym frustruje i zaczyna płakać i ze złością rzuca zwierzątkami.
Układanka została schowana, a kupiłam jej puzzle „Odkrywam koło” – w kwadraciku jest wycięty środek w formie koła.

Pomyślałam, że jakby koła nie wsadzała to zawsze będzie pasowało.
Jednak Panna M poszła poziom wyżej i z prostego układania stworzyła sobie level hard.
Kładzie kwadracik, wkłada w niego kółeczko, po czym kolejne kółeczko kładzie na tym co już ułożyła i próbuje nałożyć na to kolejny kwadracik. Kółeczko jej się ślizga, kwadracik nie chce wskoczyć na miejsce, Panna M zaczyna płakać i rzuca zabawką…
Chyba na razie odpuścimy sobie takie zabawki…

czwartek, 7 maja 2015

żyję stop zdrowa dość stop zapewne wrócę stop.


7 maja 2015
W maj weszliśmy z przytupem i przyświstem, gorączką bliską 39, krzykiem, rykiem, wrzaskiem, burczanymi przeze mnie pod nosem „k..a, ja pier..lę” i tak nam ten stan się póki co utrzymuje. Raz odrobinę luzuje, by za chwilę dowalić ze zdwojoną siłą. Pannie M wyłażą (i wyleźć nie mogą…) cztery trójki na raz… Dzisiejszy wpis sponsorowała literka zet jak ząbkowanie. K..wa, ja pier…lę. Ale kiedyś to minie – mam nadzieję – i wrócę.

czwartek, 30 kwietnia 2015

O pizzy domowej, ale jak z pizzerii


30 kwietnia 2015
Wczoraj P. był cały dzień w Warszawie, ja miałam nadprogramowy urlop, bo musiałam zostać z Panną M. Nie mając pomysłu na obiad i mając ząbkującego szkraba, który odmawia jedzenia, albo zjada jakieś dziwne rzeczy i domaga sie więcej, zrobiłam nam pizzę. Nic skomplikowanego – przecier pomidorowy, zioła prowansalskie, drobiowa wędlina, starty żółty ser, a na mojej części oliwki.
Zostało pół porcji Panny M i pół mojej na dzisiaj. Wracam z pracy, odgrzewam, jemy.
Ja: No i co? Dobra?
P: No, niezła jest. Ciasto fajne. Tylko ja to nie bardzo lubię pizzę z szynką, zwłaszcza taką drobiową, bo mało ją czuć w smaku.
Ja: No wiem, ale robiłam pod kątem dziecka, poza tym chciałam skończyć tę wędlinkę.
P:… yyy, a to nie jest pizza z pizzerii?

Jeszcze parę razy popełnię pizzę i osiagnę poziom mistrza :D

niedziela, 26 kwietnia 2015

Chodź, opowiem ci bajeczkę…


26 kwietnia 2015
Panna M, jak na małego hakera przystało, który szyfrem do Frytki wysyła wiadomości na fejsbuku, dzisiaj sobie klikała na bajki na youtubie, co jedna to jej się nie podobała, zatrzymywała się dłużej jedynie na piosence na początku „Maszy i niedźwiedzia” (znacie? Cudna, rosyjska bajka, zazwyczaj to my z P oglądamy z zainteresowaniem, dziecię z odrobinę mniejszym, z grzeczności śmiejąc się kiedy my się śmiejemy), aż doszła do bajki „Owieczka na wyspie”. I cóż się okazało. Katastrofa morska, dwa statki idą na dno, na wyspie ląduje owieczka, która ma kły. Bajkę wyłączyłam ja w momencie jak owieczka trzasnęła żabą o skrzynię. A jak Panna M poszła spać to z ciekawości dokończyłam oglądanie. Owieczka jest drapieżna (ma uzębienie jak człowiek…) i próbuje zjeść smoka, próbuje go upiec żywcem i ma rozmaite pomysły na uśmiercenie gada.
Bajka dla dzieci? Ja dziękuję, potem Panna M spotka w ogródku żabę i nią pieprznie w metalowy słupek, na przykład.
Jak ktoś ma ochotę to bajka jest TUTAJ, jest krótka, ale treściwa. Treść jej jest taka, że ja pie…. że jacie.

piątek, 24 kwietnia 2015

O krecie, kupie, trawie i zakładce też


24 kwietnia 2015
Dzisiaj wróciłam z pracy, a tam w ogródku siedzi znudzona Teściowa na wiadrze i huśta rozanieloną Pannę M. Zakup huśtawki pewnie okaże się strzałem w stopę, bo mały ssak nie wyraża aprobaty na zaprzestanie huśtania, a sam pomysł wyjęcia jej z zielonej huśtawki torpeduje głośno i dobitnie protestując.
Przyjechał Teść i mówi – ależ wy już macie zieloną, gęstą trawę!
Taaa. No mamy. Bogatemu to i byk się ocieli, a nam trawa obradza. W każdym bądź razie Teście pojechali, P spacyfikował Pannę M w domu i zajęli się jakimiś domowymi sprawami, a ja chwyciłam za kosiarkę i ruszyłam na tę naszą śliczną trawę.
I nawet miło było, nawet panowie kopareczką nie narobili strasznego armagedonu ino malutki (o tym czemu w ogóle byli to może innym razem), dopóki nie dotarłam w rejony, gdzie sobie rył kret. Nie dość, że porobił kopce, niedośc, że powywalał na wierzch jakieś kamyki, grudki i inne elementy niewskazane do koszenia to jeszcze na każdym kopcu pies zrobił kupę… No rozumiem, że czuje się panem ogrodu, jego musi być na wierzchu, ale na listość boską, srać na każdy kopiec? W każdym razie pozostawiał takie wisienki na torcie, a ja w pewnym momencie się wkurzyłam i kosiłam kopce razem z wisienkami. A że jestem leniwa i kosze bez kosza to musiałam unikać tego co wylatywało spod ostrza ;)
Nie lubię kretów. Tzn lubię, bo są miłe i mięciutkie, ale nie w moim ogródku!
Sezon na koszenie uważam za otwarty, zaraz ide spać, bo zasłużyłam, a na fanpejdżu fejsbukowym wrzucam prezent od Frytki. Państwo podziwia i zazdrości, a co!

czwartek, 23 kwietnia 2015

O uprzejmym złodzieju i prezencie imieninowym


23 kwietnia 2015
Kolega mi dziś opowiadał, że na ścieżce przyrodniczo – edukacyjnej, w lesie, były punkty. Każdy punkt to gruby, drewniany słupek, wkopany w ziemię, u góry ukośnie ścięty. Na ścięciu przytwierdzona wkrętami niewielka tabliczka z piktogramem. Do tego folder, a w nim opisany każdy punkt – jedna strona, jeden piktogram, jeden opis czegoś charakterytycznego albo ciekawego.
Z pierwszego słupka zginął piktogram. Ktoś go sobie odczepił. Ale na pewno nie jakiś wandal, tylko kulturalny, porządny złodziej, który odkręcił śruby, zabrał tabliczkę, a śrubki z powrotem wkręcił na swoje miejsce.
Miły człowiek, teraz wystarczy tylko uzupełnić tabliczkę, wkręty już są. Jednak są jeszcze porządni złodzieje!
A poza tym to jak zrobię zdjęcie to Wam pokażę jaką śliczną rzecz dostałam od Frytki w ramach prezentu imieninowego :) Nie wiecie kto to Frytka? NAPRAWDĘ?!?!? To Państwo uda się TUTAJ KLIKAMY, a ja pójdę sobie posprzątać, o.

wtorek, 14 kwietnia 2015

O tym, że pies jest, a potem nagle go nie ma


14 kwietnia 2015
Dawno, bardzo dawno temu wspominałam o Rodim psie – mordercy (lakonicznie wielce tutaj 
http://agulec.blog.pl/2010/10/15/post-7/
). Pies Rodi pilnował stacji paliw. Podejrzewam, że gdyby znalazł się po niewłaściwej stronie ogrodzenia zdążyłabym paść trupem ze strachu, nim zjadłby mnie razem z butami. Ale Rodi zawsze był po właściwej stronie płotu i ewentualnie obszczekiwał Psa, kiedy szliśmy na spacer.
A dziś się dowiedziałam, że psa Rodiego już nie ma. Nie żyje. Bo ktoś go otruł.
I smutno mi się jakoś zrobiło, bo może to nie był miły pies, ale nie zasługiwał na to, żeby go ktoś otruł… A poza tym trochę straszno, bo jak ktoś wpadnie na pomysł otrucia naszego Psa? Bo w sumie co to za problem wrzucić mu przez płot coś do żarcia? Żaden. A Pies pewnie nie będzie wybrzydzał…

środa, 8 kwietnia 2015

Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie

8 kwietnia 2015
Nie ma mnie, bo nie mam ochoty pisać. Inaczej. Mam ochotę pisać, ale nie mam ochoty, żeby każdy mógł poznać to o czym chcę pisać. Natłok myśli potrzebuje ujścia, ubrania w słowa, nadania kształtu, zdefiniowania, uporządkowania, wtłoczenia w jakieś znane i bezpieczne ramy, ale najlepiej anonimowo, bezosobowo, nie przeze mnie, tę którą część z Was zna osobiście.
Nie umiem nie pisać, wiem, że wcześniej czy później będzie mi tego brakowało.
Zapewne tu wrócę, ale najpierw się uporządkuję. Z nadzieją, że poczekacie, że jak zajrzę tu to nie będzie tylko pustki.
A póki co spróbuję w inny sposób ugłaskać myśli chaotyczne….

środa, 1 kwietnia 2015

Moc odkurzacza czyli jak zapewnić dziecku rozrywkę


1 kwietnia 2015
Rekwizyty niezbędne do przeprowadzenia akcji:
- dziecko sztuk jeden
- odkurzacz sztuk jeden
- puzzle 9 elementowe sztuk jeden
Już włączenie odkurzacza sprawia, że oprócz warkotu urządzenia dom wypełniają radosne piski i dziecko zanosi się śmiechem. A potem się okazuje, że na odkurzaczu można układać pojedyncze puzzelki. Matka odjeżdża z odkurzaczem? Tym lepiej, z piskiem i obłędem w oku można ją gonić, w sensie w łapce ufaflunionej bananem dzierżyć puzzelka i zasuwać na pupie w stronę uciekającego odkurzacza. Zajęcie na cały czas trwania odkurzania, bonus w postaci tego, że marudne i ewidentnie zmęczone dziecko nagle dostaje kopa energetycznego i ma świetną zabawę.
Chyba zostanę demonem porządku…

piątek, 27 marca 2015

Pies po zabiegu czyli jak zostałam projektantem psiej odzieży


27 marca 2015
Wiem, że niektórzy uznają mnie za potwora ale stało sie, Pies został pozbawiony swych podogonowych atrybutów męskości. W poniedziałek, późnym popołudniem. Wieczorem odebraliśmy lekko zataczającego się sierściucha z genderową różową opaską w różowe serduszka na łapie, która skrywała wenflon. Pies do domu wszedł, rozjechał się jak żaba i zasnął. Panna M była niepocieszona, bo z której strony by go nie głaskała, trykała, szturchała i podskubywała efektu nie było żadnego. Pies spał. Dostaliśmy dla niego plastikowy kołnierz z dwukrotnie powtórzonym nakazem stosowania, żeby sobie tego nie rozlizał i nie popsuł. Pierwsza noc była bez kołnierza, za to w starych majtkach P – wycięliśmy dziurę na ogon, a Pies był na tyle nieprzytomny, że chyba nawet nie zarejestrował. We wtorek pojechaliśmy z nim do kontroli i na zastrzyki i po raz kolejny nakazano kołnierz, bo „ani się nie obejrzymy jak on sobie to szycie rozdłubie”.
Wieczorem założyliśmy mu ten cholerny abażur i żeby się nie zabił został przyblokowany na swoim materacyku koło naszego łóżka. Do 1 w nocy nie zmrużył oka, siedział i dyszał. O 1 P. poszedł do toalety, a Pies wyszedł do przedpokoju, przywalił abażurem w ścianę i wpadł w panikę – zaczął piszczeć i rzucać się po przedpokoju, wściekle tłukąc plastikiem po wszystkim na co natrafił. Po zdjęciu kołnierza do rana nie spał tylko leżał na swoim kocyku i dyszał. Rano się okazało, że prawie połamał kołnierz…
No i stwierdziliśmy, że do zdjęcia szwów jeszcze w cholerę czasu, nie ma szans, żeby mu to zakładać. Kombinowałam, kombinowałam i wykombinowałam psie ubranko. Wzięłam jedną parę swoich getrów, takich 3/4, drugą parę getrów długich i przybory do szycia. Długie getry rozcięłam wzdłuż, tak że powstały dwa długie paski i przyszyłam je na krzyż do drugich getrów jako szeleczki. Pies jak mu to zakładalismy do przymiarki stał grzecznie, ale patrzył na nas jak na idiotów… Okazało się, że szeleczki trochę mu zjeżdżają, więc na noc, żeby mu nie zleciały, zostały przewiązane na psiej klacie flaczkiem z pękniętego balonika Panny M (akurat nawinął mi się pod rękę jak szukałam czegoś do przewiązania). Pies już w swoim super wdzianku przespał spokojnie dwie noce i nie próbował się oswobadzać.
Wprawdzi dziś nas trochę zmartwił, bo cały wieczór jest osowiały, a przy szwie pojawił się niewielki obrzęk, więc pewnie jutro pojedziemy kontrolnie do weta. Ale kosteczkę z żeberek przed chwilą zjadł ze smakiem, więc pewnie będzie żył.
Ale nocne atrakcje w postaci szalejącego psa, rozbudzonego tym dziecka, które potem nie chciało zasnąć, a w międzyczasie sobie ząbkuje sprawiły, że piątek powitałam z westchnieniem ulgi. Nawet na publikację Waszych komentarzy nie miałam siły, za co przepraszam i obiecuję się poprawić! Też macie wiosnę?

sobota, 21 marca 2015

O pogrzebie i rzekomej prostytucji


21 marca 2015
W tym tygodniu byłam na pogrzebie. Pogrzeb pani od nas z pracy, która dwa lata temu odeszła na emeryturę. Msza żałobna była w miejscowości A, pochówek w miejscowości B, odległość między nimi jakieś 20-25 km. Przez to, że dzień był mocno napięty przez rozmaite wydarzenia – pobieranie krwi u Panny M, pobieranie krwi u psa, zakupy – ja miałam urlop. Panna M na pobieraniu krwi była wielce nieszczęśliwa, nieszczęść dołożyły jej same panie pielęgniarki, które wzięły za małą probówkę i musiały „dotaczać” krwi do następnej, którą Panna M trzepnęła rączką i sprawiła, że przez chwilę zabiegówka przypominała rzeźnię. Potem był pies, u weta spędziliśmy ze dwie godziny, bo ludzi było co niemiara, potem jeszcze zakupy i finalnie do domu dotarłam o takiej godzinie, że czasu starczyło tylko na pozostawienie psa (P i Panna M w tym czasie bawili u dziadków), a zabrakło na przebranie się. Na mszę dotarłam na czas, ale odziana w jasny wiosenny płaszczyk, spodnie i botki. Msza była o 14, więc dotarcie na cmentarz do miejscowości B wymagało przejechania przez zakorkowane dwie miejscowości, bo to akurat godziny szczytu… Kolega zaproponował, że ma miejsce w samochodzie, więc mnie weźmie, tylko gdzieś muszę swój samochód po drodze zostawić. Ustaliliśmy, że zostawię go na takiem jednym parkingu leśnym, mniej więcej pośrodku między obiema miejscowościami. Msza się skończyła, więc szybciutko, nim wszyscy ruszyli wsiadłam w auto i pojechałam na umówiony parking. Parking był po lewej stronie drogi, więc sobie pomyślałam, że po co kolega ma specjalnie na niego zjeżdżać, ja sobie stanę na poboczu i on się tylko zatrzyma, a ja wskoczę. Tak też zrobiłam i jak tylko stanęłam przy drodze od razu pomyślałam, że cholera jasna jeszcze mnie ktoś za tirówkę weźmie. No nic, stoję sobie, akurat na wylocie drogi leśnej, tuż przy szlabanie, ruch na drodze jak cholera, przejeżdżający kierowcy mierzą mnie wzrokiem. Patrzę, jedzie karawan, jedzie autokar, więc pewnie i kolega niebawem się pojawi. Jadą moi koledzy, machają, zaraz dzwonią do mnie i się pytają czy zmieniłam profesję i czy duży popyt.
Żartujemy sobie, śmiesznie jest, patrzę, a tu od strony parkingu idzie facet. Idzie i gapi się na mnie, nawet się jakoś głupkowato uśmiechnął i poszedł do lasu. Pewnie sikać, a głupio było mu tuż przy mnie… Stoję dalej przy tej drodze i z coraz większym zniecierpliwieniem wypatruje kolegi, bo to jednak głupio tak stać przy drodze, zwłaszcza, że kilkadziesiąt metrów wcześniej i jakieś 200 metrów dalej są miejsca, gdzie regularnie stoją dziewczyny. Facet, który zniknął w lesie wraca i idzie w moją stronę, dalej się głupkowato uśmiecha, ale na szczęście widzę, że jedzie kolega. Podjeżdża akurat jak mija mnie ten facet, otwieram drzwi do samochodu i wita mnie dziki śmiech koleżanek i kolegów, którzy ryczą ze śmiechu, że postałam ledwie kilkanaście minut i od razu klienta złapałam. Potem jeszcze przez kilka dni w pracy moje stanie przy drodze było tematem do żartów. I tak się tylko zastanawiam czy mój szef też mnie przy tej drodze widział ;) Nic nie mówił, więc jest szansa, że nie ;)
Ale nie polecam takich atrakcji, jak dla mnie strasznie głupie uczucie, kiedy wszyscy przejeżdżający biorą cię za kogoś kim nie jesteś ;)
Potem w domu P. mnie obsobaczył, że głupia jestem, bo co ja niby bym zrobiła gdyby podjechał jakiś „opiekun” okolicznych dziewczyn? Powiedziałabym mu, że na pogrzeb jadę? Chyba by nie przeszło. prawda? :D

niedziela, 15 marca 2015

Coś się kończy coś się zaczyna…


15 marca 2015
„– Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE, TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
– Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.” (Terry Pratchett „Prawda”)
12 grudnia był dniem dziwnym. Kupiliśmy dom, a wieczorem dowiedziałam się, że zmarł Terry Pratchett. I zrobiło się jakoś tak smutno i ponuro.
I nawet pisać się nie chciało. A potem był piątek. Piątek trzynastego. Ale to już wiecie.

piątek, 13 marca 2015

Trzynastego… wszystko zdarzyć się może…


13 marca 2015
Ale po kolei. Jakieś 2 miesiące temu ktoś wyrzucił pieska. Piesek panicznie bał się wszystkich i jak tylko człowiek pojawiał się na horyzoncie dawał nogę. Zamieszkał z rotwailerem pilnującym nieczynnej stacji benzynowej.
Piesek okazał się suczką. Suczka ma obecnie cieczkę.
I psom okolicznym, w tym naszemu kompletnie odbiło. Wcześniejsze cieczki obchodziły go o tyle, że tęsknie wysiadywał w ogródku, mało jadł i tyle. Teraz nie jadł, przesiadywał w ogródku, a będąc w domu domagał się wychodzenia na dwór.
Wczoraj jak byłam w pracy to przelazł pod płotem do sąsiada i od niego próbował wydostać się na wolność. Dziura została zatkana. Wieczorem dwa razy nam zniknął z ogródka, ale zawołany zaraz się materializował. Dziur nie stwierdzono. cały wieczór kręcił się po domu, piszczał, doprowadzał wszystkich do szału i pół nocy spędził zamknięty w kuchni.
A dzisiaj rano wypuściłam go na poranne siku… Dzwoni za jakiś czas sąsiadka, że odprowadzała córeczki na autobus do szkoły i widziała naszego psa jak prawie wpadł pod samochód, pogryzł się z innym psem – towarzyszem owej suki – wytarzał się w rowie i poleciał w świat. Objechałam tuż przed pójściem do pracy szeroko pojętą okolicę, nic. Ja poszłam do pracy, P zadzwonił po Dziadków, żeby przejęli trochę wcześniej Pannę M i pojechał go szukać. Nic. Jak kamień w wodę. Mnie się rano, jak jeździłam udało namierzyć ową sukę i jej druha, ale naszego Psa ani śladu. W południe dostałam telefon, że mój pies, uwalony błotem jak nieboskie stworzenie, biega pod płotem razem z psem sąsiadki. Więc zadzwoniłam do sąsiadki, a ona zgarnęła obu amantów i mojego odstawiła do domu. Wróciłam po pracy i zastałam nieziemsko uwalonego psa z pogryzioną kufą i upierdzieloną podłogę…
Pies wychodzi na dwór pod nadzorem – szybkie siku i do domu. Okazało się, że skubaniec przeskoczył przez płot, w co jest mi trudno uwierzyć, ale jednak.
Dzisiaj rozmawiałam z weterynarzem, chyba trzeba będzie go pozbawić nadmiaru szalejących hormonów… Pies ma 7 lat. Przez 7 lat nigdy się tak nie zachowywał… Pisząc to teraz słyszę jak zawodzi w kuchni…
Na starość Pies dostał kompletnego pierdolca. A wszystko przez jakiegoś tępego ch..a, który wywalił sukę.
Trzynasty piątek… Nie jestem przesądna, ale dzisiejszy dzień był zdecydowanie pechowy…

wtorek, 10 marca 2015

Dzień Mężczyzny


10 marca 2015
Czy jest tu jakiś Mężczyzna? Czy jakiś Pan tu zagląda? Jeśli tak to niech choć raz ujawni się w komentarzu, co mnie ucieszy wielce!

Kiedyś był Desperado, ale poszedł sobie niestety, Grafitowy też kilka razy zostawił ślad, ale dawno go nie było, a może jest jakiś cichy Czytelnik?

No ale do rzeczy, bo utknę w dygresji. Wszystkiego dobrego, mądrego i pięknego Panowie, nie tylko dzisiaj, a dnia każdego Wam życzę :) I cieszę się niezmiernie, że jesteście, bo bez Was nie byłoby zbyt fajnie!

poniedziałek, 9 marca 2015

Dzień Kobiet


9 marca 2015
Miało być wczoraj, będzie dzisiaj, bo jak nie dzisiaj to nie wiem kiedy by było. Za rok?
Jak Wam minął Dzień Kobiet drogie Panie? A jeśli czytają nas Panowie to może zdradzą jak minął dzień ich Pań? :)
Bo ja chyba pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że w tym roku świętowałam ten dzień ;) A zaczęłam już w sobotę, wczesnym popołudniem.
Dzięki pracodawcy memu wylądowałam w hotelu na babskiej imprezie, a raczej na przedimpreziu. Przedimprezie polegało na wygrzewaniu kości w saunie, peelingowaniu ciała, pływania i moczenia tyłka w jacuzzi, przekąszając jakieś smakołyki. Potem kolacja i impreza do białego rana. Imprezę miałam prywatną, we własnym łóżku, rytm imprezie nadawała Panna M, a sponsorowała ją literka zet jak ząbkowanie ;) Ale kilka godzin w SPA naprawdę zrelaksowało :)
Za to właściwy Dzień Kobiet spędziliśmy nad jeziorem, gdzie pies się kąpał, P obserwował wodne ptaszyska, Panna M zażywała drzemki na świeżym powietrzu, a ja opalałam nos i cieszyłam się z ciepła i rozpiętego polaru. A potem udałam się na zakupy, mając niejasny plan nabycia sukienki, a wróciłam z wiosennym płaszczykiem… Bo tak naprawdę to pojechałam po kaszkę dla Panny M ;)
I powiem Wam, że to był naprawdę fajny, dobry weekend.
A ten tydzień będzie pełen wrażeń, mam nadzieję, że z przewagą tych dobrych :)
A teraz szybko spać!

niedziela, 1 marca 2015

O szronie rzuconym na skronie


1 marca 2015
- Och jak ja Cię dawno nie widziałam! No nic się po tej ciąży nie zmieniłaś, kompletnie nic! O, ale masz ładny kolor włosów, takie pasemka, sama robiłaś czy u fryzjera? – mniej więcej tymi słowami powitała mnie dawno niewidziana znajoma, na którą wpadłam przy okazji kupowania soli do zmywarki.
- Yyyy, nie farbowałam włosów… Rude pasemka mam własne, osobiste… – lekko zbita z pantałyku odruchowo przeczesałam sierść palcami.
- Naprawdę? To Ty nie masz w ogóle siwych włosów?!?!!? – zdziwienie znajomej sięga zenitu – Bo ja to farbuje włosy, bo ostatnio jak pojawiły mi się odrosty to zauważyłam, że mam pełno siwków. Naprawdę, u kobiety to ohydnie wygląda, mówię ci! No ale Ty młodsza ode mnie jesteś, więc wszystko przed Tobą!
- Taaa, całe dwa lata – myślę sobie. Chwilkę powymieniałyśmy uwagi co tam u której i każda ruszyła w swoją stronę.
Przemierzałam centrum handlowe, dyskretnie rozglądając się wokół i obserwując co też panie na głowie mają. I zauważyłam całe mnóstwo panów w wieku rozmaitym, którym skronie, a nawet nie tylko szron przyprószył i ani jednej kobiety z siwymi, lub choć siwiejącymi włosami…
To naprawdę aż tak straszna rzecz, że kobiecie siwieją włosy? Tak straszna, że obowiązkowo musi się farbować? Kiedy mężczyzna siwieje to tylko dodaje mu to elegancji, doświadczenia, jest dystyngowany i – przynajmniej dla mnie – przystojniejszy. A kobieta? Stara, zaniedbana, sterana życiem, która nie ma nawet czasu, żeby się zafarbować?
Uwielbiam mój kolor włosów. Uwielbiam, kiedy zimą wśród brązu migoczą rude pasemka, które latem jaśnieją do ciemnego blondu albo jaśniejszego odcieniu rudości. Nie mam czasu doszukiwać się siwych włosów, na pewno są, bo czasami jakiś siwy włosek zdejmę z kurtki lub swetra, ale co z tego? Nie zamierzam dać się zwariować i zacząć farbować włosy. Nie ukrywam ile mam lat, nie mam z tym problemu, bo co to za problem? Jak się pojawią siwe włosy w ilości większej to najprawdopodobniej się zaprzyjaźnimy i przejdę nad nimi do porządku dziennego. A może kiedyś zacznę je farbować, bo akurat taki będę miała kaprys, taką potrzebę?
Naprawdę takie to dziwne, że czuję się dobrze w swojej skórze, w swoich naturalnych włosach, w swoim nieidealnym ciele?

poniedziałek, 23 lutego 2015

Morza szum, ptaków śpiew…


23 lutego 2015
Wprowadzenie: Wczoraj Panna M, jeżdżąc po całym pokoju na pupie dorwała się do regału i ściągała wszystko czego tylko dosięgnęła. M. in. dorwała stary budzik z odgłosami natury. Chroń Panie świat przed taką naturą! Kiedyś używałam tego budzika, miał nastawiony niby szum morza i niby mewy tam krzyczały. Ale nie wiedzieć czemu budzik sam z siebie ciągle przyśpieszał, więc się go pozbyłam i stał sobie w kącie regału. Do wczoraj. Zabawa była nim intensywna, aż stracił jedną nóżkę.
Akcja właściwa:
Godzina 4:20, Panna M budzi mnie i jęczy o bufet. Dostaje, kładziemy się spać.
Budzi mnie żałosne i coraz bardziej natarczywe marudzenie. Patrzę na zegarek 4:45. Szlag, niecałe pół godziny temu ją karmiłam… Ssak za cholerę nie pozwala się uspokoić smoczkiem, więc ląduje przy piersi. Mała ciamka, ja pod nosem burczę niecenzuralne słowa, mając świadomość, że za godzinę wstaję, a tu nagle z pokoju dochodzi dźwięk niby szumu morza i niby krzyk mew. Fuck, cholerny budzik! Dziecko je, ja się wściekam, mewy krzyczą, morze szumi, P pyta co się dzieje… Warczę, że Panna M nastawiła budzenie i właśnie nas budzi. Ssak, lekko rozbudzony, odrywa się od piersi, więc odkładam ją i nerwowo, w ciemności macam za smoczkiem. Nie ma. Klepię wokół Małej, po poduszkach, po kołdrze, no nie ma. W tle cholerne mewy i morze. P. uruchamia komórkę i w poświacie telefonu oboje klepiemy łóżko i szukamy cholernego smoczka, Panna M z cichego marudzenia „no gdzie ten smok?” przechodzi do wyliczanki „mama, tata, łała, baba, koko…”, mewy wrzeszczą, morze szumi, a ja zaczynam się histerycznie śmiać wyobrażając sobie jak to z boku wygląda – noc, ciemno w pokoju, dwoje dorosłych, przyświecając sobie komórkami nerwowo przetrząsa pościel i przesuwa leżące między nimi dziecko, które sobie coś tam radośnie gaworzy, a w tle słychać upiorny szum i wrzaski jakichś potworów…
Smoczek się znajduje, wyskakuję z łóżka, dopadam upiornego budzika i od razu wyjmuję mu baterie, P w tym czasie zatyka ryjek Panny M i zapada błoga cisza. Tylko pies ostentacyjnie opuszcza swój materacyk i idzie spać pod kanapę, bo pewnie zbyt duży hałas robimy i spać mu nie dajemy….
Takie nocne atrakcje…

niedziela, 22 lutego 2015

Szumią kłaki koło sraki czyli poetyckie przedpołudnie w naszym domu


22 lutego 2015
Niedzielne przedpołudnie, radio cicho sobie gra, akurat jakaś audycja poetycka gdzie prowadzący czyta wiersze nadesłane przez słuchaczy.
P: uwielbiam takie audycje, gdzie słuchacz przysyła swój wiersz, do tego biały, a prowadzący go czyta tonem jakby chciał powiedzieć, że Zenek wstał rano, podrapał się po głowie, następnie wstał i udał się do łazienki. U wiel biam!
Ja: już nie przesadzaj, jakby czytali Mickiewicza, Gałczyńskiego czy Szymborską to podobałoby ci się dokładnie tak samo, bo ty takie romantyczny jesteś…
P: no fakt, bo poezja musi do mnie przemawiać, jak na przykład…
tu spoglądamy na siebie i jednocześnie mówimy: szumią kłaki…. *
Romantyzm jak w pysk strzelił!

* niewtajemniczonych odsyłam do filmiku „Kurt i Albin – Poeci”

sobota, 21 lutego 2015

Chruściki i faworki to nie kawał orki czyli smażymy chrust w 18 krokach!


21 lutego 2015
Na prośbę Anki instrukcja popełniania faworków albo chruścików. Jutro mam zamiar, więc sobie odświeżę :)
Proponuję przystąpienie do działania rozpocząć od lektury wpisu Moje-Waterloo, która bardzo pięknie przedstawia jak upiec sernik doskonały. My wrawdzie faworki, ale idea „im bardziej się to oleje tym lepiej wyjdzie” bardzo do mnie przemawia i nawet pokusiłam się na sernik wg przepisu. Smaczny był, ale opadł skur… czybyk, więc muszę potrenować olewactwo wypieków.
No ale my tu gadu gadu, a Planta się rozpuszcza. Poczytali? To do dzieła!

Składniki:
- 2 szklanki mąki (finalnie wyszło mi ponad dwie, bo dodawałam mąki, bo ciasto się kleiło)
- 5 żółtek
- piwa tyle ile objętościowo zajmują żółtka
- 5 dkg cukru – ja dałam na oko
- 1 cukier waniliowy
- szczypta soli
- 2 łyżki kwaśnej śmietany
- 3 kostki Planty
- rondel albo głęboka patelnia (ja mam ceramiczne coś a’la wok)
- ręczniki papierowe
- cukier puder

1. Otwieramy piwo i cyk dwa łyki dla kurażu.
2. Wywlekamy stolnicę albo czynimy miejsce na stole, gdzie będą powstawały chruściki. Proponuję nie bezpośrednio na blacie, bo będziemy działać nożem i głupio sobie stół zorać.
3. Usypujemy zgrabniutki kopczyk z mąki. Pewnie trzeba przesiać, ale ja czytam Waterloo. Wsypujemy na niego cukier, cukier waniliowy, szczyptą soli doprawiamy i mieszamy to wszystko. Następnie tworzymy w naszym sypkim kopczyku dołeczek, gdzie ładujemy śmietanę.
4. Bierzemy szklankę, a w zasadzie dwie i rozdzielamy żółtka od białek.
5. Zapamiętujemy dokąd nam żółtka w szklance sięgają i sru je do naszego dołeczka.
6. Do szklanki po żółtkach wlewamy tyle piwa ile zajmowały nam w szklance żółtka, a w gardełko łyczunio.
7. Bierzemy łyżkę i gmeramy w naszym dołku, majtamy łyżką dziarsko, żeby nam zółtka nie rozlazły się wokoło, a z drugiej ręki, w której dzierżymy szklaneczkę z piwem delikatnie i pomału je dolewamy do naszej mazi. Merdamy, dolewamy, merdamy dolewamy, aż nam piwa w szklance braknie. Jeśli nasze przyszłe faworki bardzo są mokre to dosypujemy delikatnie mąki, Kiedy widzimy, że ciasto nabiera „suchości” odkładamy łyżkę i brudzimy się. 8. Wyrabiamy ciasto na gładziutką masę, która swobodnie odkleja się od dłoni. By to uzyskać podsypujemy mąką ile trzeba.
9. Jak już mamy ciasto co się do nas nie klei, to je mocno maltretujemy, a na koniec uderzamy w nie kilka, kilkanaście razy wałkiem, żeby sie dobrze napowietrzyło.
10. Z kuli ciasta odcinamy kawałek, podsypujemy mąką i wałkujemy tak cienko jak nam się uda. Następnie kroimy powstały cieniutki placuszek na paski szerokości dowolnej, w zależności jakiej chcemy mieć szerokości chruściki – ja tnę tak ok 3-3,5 cm.
11. Długie paski tniemy w poprzek, ukośnie, by finalnie otrzymać paseczki pożądanej długości – to zależy czy chcemy mieć długie chrustki czy niekoniecznie.
12. Mamy paseczki. Teraz na środku każdego paseczka, równolegle do długiego boku robimy nacięcie, tak ok 2-3 cm. Obok naszej stolnicy/miejsca pracy rozkładamy czystą ściereczkę. Bierzemy nasz jeden paseczek i jeden jogo koniec przewlekamy przez otworek w środku i rozciągamy chruścik na długość – ale ostrożnie, żeby nie porwać!
13. No i czynności od 10 do 12 powtarzamy aż nam ciasto się skończy.
14. Rozgrzewamy patelnię i rozpuszczamy dwie kostki Planty. Jak już będzie mocno rozgrzana wrzucamy niewielką ilość chruścików (ja smażę po 4). Chruściki dość szybko wypływają i rumienią się od spodu. Jak widzimy, że się zrumieniły to przewracamy je widelcem na drugą stronę, ale tu już tylko na króciutko, aż do zrumienienia.
15. Wywlekamy towarzystwo na papierowe ręczniki i następne do smażenia.
16. Tak mniej więcej w połowie smażenia ja dodawałam kolejną kostkę Planty, ale to tylko wtedy jak ewidentnie jej ubyło w naszym rondelku.
17. Jak już wszystkie będą usmażone, odtłuszczone na ręczniku i wystudzone układamy je i posypujemy cukrem pudrem.
18. Zostało jeszcze piwa? Nie? To otwieramy nowe, przygarniamy kilka chruścików na talerzyk i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oddajemy się konsumpcji w ulubionym fotelu.
Proste, no nie?

P.S. Element picia piwa nie jest konieczny, ja nie piłam, bo karmię Ssaka, a faworki wyszły. Ale napiłabym się, a co!

piątek, 20 lutego 2015

Płatny morderca mile widziany….


20 lutego 2015
Piąteczek mamy, a ja sobie tak siedzę, tak mam dość odrobinkę, tak myśli leniwie płyną… Płyną, płyną, a wśród nich tak sobie myślę, że jakby jakimś psim swędem jacyś płatni mordercy koło domu przejeżdżali i, dajmy na to, kapcia złapali w swym morderczym samochodzie i zapukali i zapytali czy mam, dajmy na to, lewarek, to ja wtedy bym ich zaprosiła na kawę, bo musiałabym lewarka poszukać. No niby bez sensu, bo jest w garażu, a nie w domu, no ale… I pilibyśmy sobie tę kawę, wspomnielibyśmy mimochodem czym się zajmujemy, jakie mamy zawody, oni by skromnie spuszczając oczy bąknęli, że oni to płatni są, w sensie mordercy płatni, a ja nad tą kawą bym się ożywiła lekko i zapytała czy bardzo są drodzy, bo jakby byli drodzy tylko trochę to może ja bym miała dla nich jakąś robótkę. Zaskórniaki niby na dom przeznaczone, ale odrobinkę bym uszczknęła, no bo… Bo ja dziś mam szczerą chęć wymordować ludzi, bo tak mnie wkurzają, że bym ich wymordowała właśnie. Na wszystkich mnie nie stać, ale bez zająknięcia wyrecytowałabym kilka nazwisk.
Pannę M dopadł jakiś katar, poza tym mamy kolejną falę ząbkowania, więc nocne atrakcje są na porządku nocnym, a w dzień zasuwa po domu z gilem do pasa i rozsmarowuje smarki wszędzie, na przemian z ciasteczkiem, melonem, banankiem i ukrytym niewiadomogdzieipoco ziemniaczkiem. Dba dziecinka, żeby matka mogła jutro na szmacie pojeździć…
Dobrze, że jutro sobota i budzik nie zadzwoni, bo inaczej chyba wzięłabym się i rozpłakała, bo nie dość, że budzik, nie dość, że smarki i zęby, to przecież na 100% żadni płatni mordercy pod domem kapcia nie złapią ani na kawę nie wpadną. To choć sobota będzie.
A jutro… A jutro będzie, specjalnie dla Anki, instrukcja sporządzenia faworków, bo prosiła. Niby już po karnawale, ale w sumie co z tego?

niedziela, 15 lutego 2015

Kiedy chęć wysłania męża w kosmos jest prawie, że namacalna


15 lutego 2015
Wybieram się na sanki z Panną M, P. ma jechać do sklepu kupić Plantę, bo zachciało mu się faworków. Proszę go:
- ubierz ją, a ja w tym czasie wyjmę i przygotuję sanki, ok?
- ok
-aha, tylko jak już będziesz jej dopinał kombinezon to zasuń jej polar pod samą brodę, nie będzie wtedy trzeba szalika jej zakładać
- aha, ok.
Wychodzę, ale w połowie drogi do komórki przypominam sobie, że nie zabrałam kluczy. Wracam. Panna M siedzi na kanapie i lamentuje, bo matka poszła sobie precz, a i ojca gdzieś wcięło. P w sypialni ubiera się.
- Przecież prosiłam, żebyś ją ubrał jak ja pójdę po sanki..
- No ale najpierw sam… – urywa widząc mój wzrok – ok, już ją ubieram.
Wychodzę, wracam, odbieram brzdąca, sadzam w sankach. Panna M ma szyjkę owiniętą szalikiem, ale połowa szyi na wierzchu. Odpinam zamek kombinezonu, zresztą nie zapięty do końca, polar niezasunięty, szalik wciśnięty byle jak…

Godzina 19, smażę te cholerne faworki, Panna M w ciągu ostatnich kilkunastu minut zdążyła zjeść ze 3 psie chrupki i wylać na siebie zawartość miski z wodą. jeździ na tyłku po kuchni, zostawiając mokre smugi na świeżo wymytej podłodze.
- Przebierzesz ją?
- No ale po co, przecież zaraz będzie kąpiel.
- Po gówno – warczę w myślach – niech se siedzi na zimnej podłodze, przemoczona zimną wodą.
- Ja już idę przygotować rzeczy do kąpieli – rzuca P i znika w łazience. Panna M znudzona próbami otworzenia zabezpieczenia przy drzwiczkach do zamrażalnika, pozbawiona psich chrupków i basenu z wodą zaczyna marudzić, piszczy i ze złości, że nikt się nią nie przejmuje zaczyna pokazowy manewr trykania głową w podłogę. Ale chyba przesadziła, bo nagle zaczyna rozpaczliwie płakać. Wołam P, żeby ją zabrał, jednocześnie pilnując chrustu. Nic. Wołam znów. Nic. Wyglądam z kuchni, P siedzi na łóżku w sypialni z psim łbem na kolanach i czochra sierściucha.
- Naprawdę nie możesz jej zabrać? – warczę.
- No ale co ja mam z nią zrobić?
- Cokolwiek, pobaw się z nią, zabierz ją do pokoju, albo idźcie się kapać – nie brzmię przyjaźnie, sycząc odpowiedź, a to co myślę kompletnie nie nadaje się do publikacji.

Nie wiem co dzisiaj jest w powietrzu, ale od rana samego P doprowadza mnie do szału, wg mnie oczywiście słusznie…

Om, om, ommmmmm, nenufar…..

piątek, 13 lutego 2015

Piątek, piąteczek, piątunio czyli mamy weekend!


13 lutego 2015
I nie chodzi mi o to, że praca mi dożarła tak bardzo. Nie, powód jest prozaiczny – jutro i pojutrze nie zadzwoni budzik! Bo Panna M jest małym, nienażartym stworem i dzisiejszej nocy, zaczynając od 23 domagała się bufetu regularnie co 40-45 minut. Naprawdę powrót do pracy na mnie świetnie zadziałał, bo nie padł ani jeden obelżywy wyraz w jej stronę, a nad chęcią wystawienia jej za okno przeważył fakt, że musiałabym zdemontować moskitierę, która stanowi zaporę przed pajonkami. Niby zima, ale komu by się chciało znów na wiosnę po parapetach skakać?

P.S. Czy Wy wiecie, że znów mnie wrzucono na główną i ani jednego hejtera? ANI JEDNEGO! A o jajecznicy w burdelu było!

niedziela, 8 lutego 2015

To nie jest chyba wpis pożegnalny, ale…


8 lutego 2015
Jeśli przez najbliższe dni mnie nie będzie to znaczy, że powrót do pracy połączony z nocnym, a raczej niecnym pałaszowaniem mleka przez Pannę M mnie przerosły i zwyczajnie padłam na pysk i nie mam siły się odezwać.
14 miesięcy spędzonych z małym Człowiekiem, który najpierw był prawie jak krecik ślepy i nieporadny okrutnie, a obecnie jest wszędobylskim i ciekawskim świata stworzeniem. Dziwnie tak będzie zaczynać dzień bez niej. Już się przyzwyczaiłam do porannych, wspólnych rytuałów, a tu nagle siup i koniec z nimi. Mam nadzieję, że ona się do nich zbytnio nie przywiązała i nie będzie sprawiać kłopotów…
No, to Państwo kciuki trzyma, a ja idę na front. I cieszę się i stresuję. Frontem tym.

piątek, 6 lutego 2015

Na pohybel durnym babom…


6 lutego 2015
Wczoraj byliśmy u dentysty. P. z wypadniętą plombą, ja do kontroli. I co się okazało? Że po ciąży, przez którą miałam wyłysieć i miały mi wszystkie zęby wypaść, po 14 miesiącach karmienia Panny M mam jeden niewielki ubytek i trochę kamienia. Jestem umówiona na zrobienie tego ubytku, potem się umówię na wyczyszczenie kiełków z kamienia i będę jadowitym, zdrowym uśmiechem bić po oczach te panie co to roztaczały przede mną te „urocze” wizje. Se, se, se!

czwartek, 5 lutego 2015

O jajecznicy w burdelu


5 lutego 2015
Gdyby nie blogi, które czytuję i lubię to nie raz i nie dziesięć mój zarósł by pajęczyną i kurzem się pokrył. Z braku czasu, siły, pomysłu czasami nie mam ochoty pisać kompletnie nic. Ale wystarczy impuls, przeczytanie o czymś u kogoś i jest pomysł na wpis. Tak i tym razem, w zasadzie po raz kolejny, moja inspiracją została Kura i jej wpis o jajecznicy.
Nie jadam jajecznicy. Jak miałam lat kilka, a w zasadzie mało bardzo, podczas wakacji w Bukowinie Tatrzańskiej, na śniadanie zażyczyłam sobie porcję jajecznicy taką jak Tato. I to nie takiej byle jakiej jajecznicy tylko takie prawdziwej, przez duże J. Dostałam. Zjadłam. Nie pamiętam, żeby mi coś było, ale od tamtej pory nie jadam jajecznicy.
I tylko jeden jedyny raz zrobiłam wyjątek. Państwo teraz wygodnie usiądą, kawkę posączą, cofniemy się w przeszłość jakieś 10 lat i pojedziemy do Białegostoku.
P. już pracował w swojej drugiej pracy, ja kończyłam studia i byłam w trakcie pisania magisterki. Wysłano go w delegację, miał w Białymstoku, w jakiejś przychodni, prezentować sprzęt, który produkowała firma, w której P pracował. Dostał służbowy samochód i miał sobie sam załatwić nocleg, wyżywienie itd. Z uwagi na to, że ja nie miałam już byt dużo zajęć na uczelni i siedziałam w domu rzeźbiąc magisterkę, wymyśliliśmy, że pojedziemy razem – ja nigdy nie byłam w Białymstoku, a P. będzie raźniej w drodze.
Zarezerwował nam nocleg, wszystko pozałatwiane, pojechaliśmy. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że w naszym pensjonacie jest także klub nocny. W drzwiach powitała nas pani w wieku 50+, utleniona na blond, włosy spięte wysoko na czubku głowy w kucyk, spływający do połowy pleców. Sztuczne rzęsy, bardzo ostry makijaż, obcisła bluzeczka na wydatnym biuście, talia ściśnięta szerokim, czerwonym paskiem, bardzo obcisłe spodnie i szpile ok 10 cm w krwistoczerwonym kolorze. Moje pierwsze skojarzenie – burdelmama (tak jakbym takie oglądała każdego dnia ;) ). Ale bardzo miła, zaprowadziła nas do naszego pokoju i powiedziała, że jak się odświeżymy to mamy zejść na parter do pokoju nr 1 to dokończymy wszelkich formalności.
Nasz pokój był przestronny, ładny, z bardzo dużym łóżkiem, balkonem, wygodnymi fotelami, telewizorem… Ale zastanowiło nas to, że na suficie, nad łóżkiem jest ogromne lustro, a na ścianie nad łóżkiem obraz skórzany (kojarzycie takie obrazy jakby z malowanej skóry albo czegoś skóropodobnego?). No nic, wystrój jak wystrój, jedną noc mamy tu spędzić. Zajrzałam do łazienki, a tam wszystko w marmurowych kafelkach, wielka wanna i wszędzie pełno luster – na ścianach, na suficie. Zaczęłam się śmiać, że będę się bała kapać, bo gdzie się nie obejrzę tam ja. No nic.
Zeszliśmy na dół, do pokoju nr 1. Pokój z intensywnie różowymi ścianami. Na ścianach… a jakże, lustra ;). Na środku wielkie, białe, skórzane łoże, w rogu pokoju kabina prysznicowa… Lekko speszeni weszliśmy, pani spisała sobie nasze dane, wzięła pieniądze za nocleg i spytała czy czegoś potrzebujemy i o której obudzić nas na śniadanie. Poprosiliśmy tylko, żeby nam powiedziała gdzie możemy zjeść jakiś obiad i zamówiliśmy budzenie na 7 rano i śniadanie na 7:30. Miła pani wytłumaczyła nam jak trafić do miejsca, gdzie możemy zjeść obiad, a na wszelki wypadek dała nam malutki prospekcik pensjonatu z mapką.
Wyszliśmy i zaczęliśmy komentować nasz „pensjonat”. Smaczku całości dodało to, że na sklejonych stronach prospektu (oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie rozerwała sklejenia) były zdjęcia roznegliżowanych panienek tańczących na rurze i wyginających się na barze. Stwierdziliśmy, że nasz pensjonat to nie taki zwykły pensjonat, tylko najprawdopodobniej jakaś agencja towarzyska, Ja sobie żartowałam z P, że przywiózł sobie drewno do lasu i że będę mogła sobie w życiorysie wpisać, że byłam w burdelu. Po obiedzie wróciliśmy do pokoju. Późnym wieczorem zaczęło robić się w klubie na dole głośno, ale oboje zmęczeni długą drogą dość wcześnie zasnęliśmy. Obudziło mnie w nocy kilka rzeczy. Jedna to zgaga – do obiadu zjadłam surówkę, w której był chrzan, a ja nie mogę jeść chrzanu. Drugie to hałas na dole – głośna muzyka, rozmowy – nocny klub w końcu. Wiercąc się i nie mogąc zasnąć usłyszałam, że pod naszymi drzwiami zatrzymali się jacyś ludzie i facet dość nachalnie dopytywał się kto tu jest. Trochę mnie to przestraszyło, ale jakaś dziewczyna tłumaczyła temu gościowi, że na jedną noc para wynajęła pokój, że nie wie skąd, ale chyba z daleka, jutro wyjadą z samego rana. Poszli. Udało mi się zasnąć. Obudziły mnie krzyki jakiejś dziewczyny, bieganie po schodach, dobijanie się do drzwi piętro wyżej, krzyki jakichś panów, potem płacz dziewczyny i znów tupot na schodach. Potem wszystko ucichło i zasnęłam.
O 7 obudziło nas pukanie do drzwi i nasza gospodyni zaprosiła nas za pół godziny na śniadanie. Myjąc się, ubierając i zbierając swoje rzeczy opowiadałam P o nocnych atrakcjach, bo on oczywiście spał jak zabity.
Zeszliśmy na dół, a w nocnym klubie, który teraz był cichy i pusty mieliśmy nakryty białym obrusem stolik, a na nim dzbanki z kawą i herbatą, koszyczek z pieczywem, talerz z serem, wędliną i pomidorami, a jak usiedliśmy to pani nam podała jajecznicę (tak, w końcu udało mi się do niej dojść ;) ). Była obrzydliwa, średnio ścięta, ale nie wiedziałam jak będzie wyglądał mój dzień, więc rozsądek nakazywał zjeść co dają i nie wybrzydzać. Jadłam tą obrzydliwą breję, zagryzając chlebem i pomidorem i obficie popijając herbatą, byle nie czuć smaku i konsystencji jajecznicy, siedząc przy stoliku w nocnym klubie, mając przed nosem rurę do tańczenia. Ale akurat nikt nie tańczył.
Po śniadaniu zapakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu, pożegnaliśmy się z panią, która zapraszała nas ponownie i opuściliśmy nasz „pensjonat”.
No i to był ostatni raz kiedy wzięłam do ust jajecznicę. W agencji towarzyskiej ;) Ale dobrze, że ją zjadłam, bo potem wszystkie pieniądze oddałam do skarbonki w Mini zoo, które wołało o pomstę do nieba, a niedźwiadek, który tam był zamknięty prawie doprowadził mnie do płaczu…
No w każdym bądź razie do tej pory śmiejemy się z naszego wyjazdu do Białegostoku, z tego, że byliśmy w burdelu i jedliśmy śniadanie przy rurze. Takich rzeczy nie zapomina się tak łatwo, a malutki prospekcik mamy w ramach wyjazdowej pamiątki :)

poniedziałek, 2 lutego 2015

O niczym w zasadzie, ale luty trzeba jakoś otworzyć


2 lutego 2015
I oto luty się zaczął i nie ma komu dać w mordę. Zły poniedziałek, zły! A i następne dni zapowiadają się równie uroczo – pierdylion rzeczy do załatwienia, a czasu coraz mniej… Może by tak już wiosna przyszła?

czwartek, 29 stycznia 2015

Jak na czołówkę z TIRem się wybrałam


29 stycznia 2015
Tak mi się przypomniało, a’propos wpisu o naszym starym Uno i zamarzających drzwiach (
http://agulec.blog.pl/2015/01/18/o-policji-zamarznietej-bramie-i-nie-do-konca-zamknietych-drzwiach/
) oraz o tym co nam Uno zafundowało w Słowenii (
http://agulec.blog.pl/2014/07/16/swietujemy-rocznice-slubu-czyli-slowenia-tam-i-z-powrotem/
), że jeszcze jedna przygoda z nim zapadła mi w pamięci szczególnie.
Mały, szary dziad miał durny i niebezpieczny zwyczaj, że bardzo, bardzo rzadko zdarzało mu się nagle gasnąć podczas jazdy.
I jadę sobie kiedyś ufnie, akurat zjeżdżam z wiaduktu, jestem na zakręcie, a Uno cyk i zgasło. Koła skręcone, kierownica się zablokowała, czuję i widzę, że powoli, w trakcie hamowania, zjeżdżam na przeciwny pas, beztrosko idąc na czołówkę z…. TIRem…. Zrobiło mi się lekko słabo, TIR zaczął trąbić jak szalony, wyhamował, ja w końcu się zatrzymałam. Całe szczęście, że TIR dopiero co wyjechał z podporządkowanej i prędkość miał prawie żadną.
Z TIRa wyskoczyła pan i z mordem w oczach zmierza ku mnie. Ale zmiękł jak zobaczył moje przerażone oczy i tylko spytał czy mi życie niemiłe. Jąkając się tłumaczę, co się stało, że zablokowała mi się kierownica i nie dałam rady odbić w prawo, że ja nie wiem co teraz, bo durna nie chce się odblokować. Pan spokojnie kazał mi wysiąść i powiedział, że on to załatwi. Uruchomił Uniaka, odblokował kierownicę i wycofał na pobocze. Udało nam się oczywiście zablokować na tę chwilę oba pasy, więc szybciutko mu podziękowałam za pomoc i za to, że mnie nie przejechał, czym go rozbawiłam i stwierdził, że teraz to powinnam go eskortować do zakładu do którego jedzie i wypić z nim kawę, no bo skoro mnie nie przejechał ;)
Pożegnaliśmy się i każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Teraz to mi się fajnie pisze, ale wtedy byłam przerażona, świeżo po odbiorze prawka, nie miałam pojęcia co się robi jak się kierownica zablokuje. Na szczęście pan kierowca TIRa nie był z tych wyrywnych co najpierw bluzgają albo mordują, a potem pytają czemu tak sie podziało ;) Ale co się strachu przez moment, kiedy taki wielki TIR na mnie jechał najadłam to moje ;)
Takie to nasze Uno było rozrywkowe ;)