czwartek, 31 lipca 2014

Jaki jest związek między osiadaniem gruntu, odchwaszczaniem chodnika i urwanym reduktorem w liczniku gazu


31 lipca 2014
Wczoraj wieczorem przez otwarte okna do domu wlatywał smrodek gazu. Gaz było czuć i w ogródku. Dzisiaj wezwałam pogotowie gazowe i okazało się, że grunt osiadł i szarpnął rurkę z gazem, licznik wisi w ukosie a nie jak powinien, naruszyło wszystkie plomby, wyrwało reduktor i nie jest dobrze. Nie mam chwilowo gazu, a w związku z tym nie mam ciepłej wody, a obiad gotowałam na kuchence turystycznej… Wieczorną kąpiel zaliczymy w pokoju gościnnym w mojej pracy…
I tak się zastanawiam… Przez ostatnie dwa dni skrupulatnie odchwaszczałam chodniczki, wyrywając z nich chwasty. Niektóre korzenie miały takie, że zastanawiałam się czy na końcu nie będzie dyndał jakiś Australijczyk… No ale to chyba nie moje odchwaszczanie spowodowało, że grunt osiadł, zwłaszcza, że to po drugiej stronie domu….. Ja nie chcę mieć takiej mocy….

środa, 30 lipca 2014

Upał


30 lipca 2014
Gorąca lipcowa noc. Okna pootwierane w całym domu, a chłodu jak na lekarstwo. Panna M śpi niespokojnie, popłakuje przez sen, co chwilę chce zmieniać bok do snu, ale z każdym przekręceniem gubi się albo smoczek albo pieluszka. Cichy, ale zdecydowany protest. Tym samym i ja mam niespokojną noc. Na szczęście daje nam obu pospać i budzimy się o 8:30. Ja nieprzytomna, ona rześka jak morska bryza, czyli wchodzimy w standardowy poranek. Przewijanie, przebranie z piżamki, mleko, zaraz potem kaszka, zabawa, nieudana próba drzemki. Jedziemy na szczepienie. Ważenie, mierzenie, wizyta u lekarza. Kilka minut rozpaczy, ale szczepienie się odbyło. Panna M zmęczona wrażeniami zasypia w samochodzie, choć spędzamy w nim niecałe 15 minut. Gorąco. Nie ma czym oddychać. Dziecko ląduje w wózku, w cieniu pod drzewem ja rzucam się do odchwaszczania chodnika, Już drugi dzień z tym walczę, ale w końcu widać efekty. W trakcie odchwaszczania wypadł lew piszczałka, zgubił się gryzaczek, generalnie jest źle i trzeba pomarudzić, smoczek, pieluszka, niespokojna drzemka, spocone małe ciałko i to ciężkie powietrze wokół. Obiad nasz, obiad Panny M, kończymy odchwaszczanie. Gorąco. Niby zapowiadało się na burzę, ale chyba rozeszło się po kościach, ciężkie powietrze wisi  dokucza. Wspólna zabawa, śpiewanie o stokrotce i dziewięciu pieskach, jeszcze trzeba uprzątnąć te chwasty co powyrywałam. Pora deseru, gotuje kaszkę i się przy okazji. W końcu pora kąpieli. Jeszcze tylko mleko i spać. Panna M w łóżeczku, bez kocyka, w samej piżamce, cała mokra, w domu niby lepiej niż na dworze, ale mam wrażenie, że nie ma tlenu i zaraz się podusimy. Sprzątam efekty odchwaszczania – 6 pełnych taczek. Jest 20:10. Jeszcze trzeba zrobić zakupy, sklep czynny do 21-szej. Szybko spłukuję z siebie kurz, brud i pot, wciągam koszulkę i krótką spódnicę, sandałki, jadę. W sklepie nie ma czym oddychać, sprzedawczynie zmęczone, klienci zmęczeni, dobrze, że mam listę, bo w głowie wata. Wracam, dochodzi 21-sza, a na dworze nieznaczny chłód. Bardziej o porze doby przypominają komary, które tną po odsłoniętych nogach. W domu nadal wszystkie okna pootwierane, na szczęście w zeszłym roku zamontowałam moskitiery. Chłód wieczorny nieśmiało wkracza do domu, ja jednak jestem już zbyt zmęczona by to odczuć. Jeszcze kolacja, rozpakowanie zakupów. Jeszcze prysznic. W międzyczasie Panna M kilka razy się wybudza z niespokojnego snu, bo smoczek, bo pieluszka, bo sen zły. Tulę, uspokajam, mam dość, jest mi tak strasznie gorąco. Czuje się jakbym wróciła na początek tego tekstu. Gorąca lipcowa noc. Okna pootwierane w całym domu, a chłodu jak na lekarstwo. Panna M śpi niespokojnie… Powtórka?

wtorek, 29 lipca 2014

Słoik wspomnień


29 lipca 2014
… mam kilka lat. Idziemy z Mamą na spacer, na dawne torowisko, rośnie tam mnóstwo poziomek. W Kiosku Ruchu Mama chce kupić mi piłkę, jednak ja dostrzegam na małej tekturce przypiętego kota w butach – przypinkę. Kot ma na głowie kapelusz, a na nogach buty. Między butami na sznureczku jest zawieszony mały, biały dzwoneczek. Jeszcze nie wiem do czego służy dzwoneczek, ale wiem, że chcę go mieć. Nie piłkę, kota. Na pewno, nie chcę piłki, chcę kotka! Mama kupuje kotka, okazuje się, że jak się pociągnie za sznureczek z dzwoneczkiem to kotek porusza łapkami. Z kotem przypiętym do bluzeczki idziemy zbierać poziomki. Mają nieziemski smak, a ja tak strasznie się cieszę z kota w butach.

… mam kilka lat. Jest lato, jeździmy z Mamą autobusem do mojej ciotki i kuzyna. W ich miejscowości jest odkryty basen. Chodzimy tam w każdy słoneczny dzień. Mój kuzyn, starszy ode mnie o kilka lat umie już pływać, ja nie. Z zazdrością na niego patrzę i nie mogę się doczekać kiedy też tak będę umiała. Pluskam się w najpłytszym basenie dla dzieci i minę mam niewesołą. Mama kupuje mi dmuchane koło ratunkowe. Jest białe i ma narysowane 2 zielone delfiny. Mogę dołączyć do kuzyna w najpłytszej części większego basenu.

… lata 80-te, jadę z Rodzicami pierwszy raz kolejką na Kasprowy Wierch. Ekscytacja miesza się ze strachem. Ruszyliśmy i nagle ludzie zaczynają sobie coś pokazywać przez okno. Ja jestem za mała, nie sięgam do okien wagonika, słyszę tylko okrzyki zachwytu „jaki piękny, jaki wielki”. Nagle czuję, że czyjeś ręce mnie unoszą i słyszę kołu ucha roześmiany męski głos, mówiący niezrozumiałe słowa „Look, look, It’s deer!”. Zerkam przez okno, a tam piękny, wielki jeleń spokojnie pije wodę stojąc przednimi nogami w potoku, a roześmiany Anglik, który mnie podniósł pokazuje mi go ruchem brody.

… przełom lat 80-tych i 90-tych. Jesteśmy na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej. Tradycyjnie po obiedzie idziemy z Rodzicami i „Wujkami” i kuzynem do baru „Pod modrzewiem”. Dorośli piją zimne piwo, my z kuzynem dostajemy po soku i paczkę słonych paluszków. Bar pachnie dermowymi siedzeniami i tym czymś czym pachną bary. Udajemy, że pijemy piwo i palimy papierosy z paluszków. Za tym samym barem, na drewnianej ławeczce Tato uczy mnie robić balony z gumy do żucia Donald. Te wakacje już zawsze będą miały smak i zapach gumy rozmazanej na całej buzi.

… lata 90-te. Razem z Rodzicami i „Wujkami” spędzamy wakacje w Zatorze nad Skawą. Idziemy z kuzynem nad rzekę, nagle zauważamy, że trawa się rusza. Dość bezmyślnie wsadzam rękę w trawę,żeby sprawdzić co to za zwierzątko. Dotykam czegoś mięciutkiego i ciepłego. Kuzyn rozgarnia trawy, a tam mały kret. Czarne lśniące futerko i różowy ryjek i łapki. Jest piękny!

… lata 90-te. Mam kilkanaście lat i jestem nieprzytomnie zakochana. Wieczorem, kiedy mój chłopak idzie do domu zabieram psa i odprowadzam go przed blok. Schodzimy klatką schodową i nagle gaśnie światło. On zatrzymuje się dwa stopnie poniżej mnie, odwraca się i delikatnie mnie całuje. Mój pierwszy pocałunek. Wychodzimy przed blok i nim się rozstajemy patrzymy w niebo pełne gwiazd. Jestem zakochana i szczęśliwa.

… rok 2000. Matury. Dzień wyników egzaminów pisemnych. Idę razem z koleżanką. Obie jesteśmy przerażona, choć wiemy, że nie ma się czego obawiać, bo zdać pewnie zdałyśmy. Do ściany z wynikami podchodzimy jak na ścięcie. Z wrażenia nie umiem znaleźć swojego nazwiska na liście tych co zdali. Przerażona biorę głęboki oddech i sprawdzam jeszcze raz. Jest! Zdałam! Język polski na 5, matematyka 4!

… ten sam rok, jadę pociągiem z przyjaciółką do Krakowa zobaczyć wyniki egzaminu na studia. Moje być albo nie być, złożyłam papiery tylko na ten jeden kierunek. W pociągu słucham walkmana z kasetą Myslovitz „Miłość w czasach popkultury”, jestem skupiona, cicha i mocno przejęta. Listy z wynikami wiszą na zewnątrz, przyklejone na wielkiej szybie obok rozsuwanych drzwi. Szukam się na liście. Jest! Zdałam! ZDAŁAM!! Piszczymy jak wariatki, muszę zadzwonić do Mamy! Aparat telefoniczny jest w budynku wydziału. Rozradowana lecę w stronę drzwi i rozbijam się na szybie, bo drzwi nie zdążyły się rozsunąć. Zdałam!

… rok chyba 2001, wrzesień, Tatry. Idziemy z grupą znajomych na Kasprowy Wierch od strony Hali Gąsienicowej. Głupi pomysł, mogliśmy zostać w schronisku, bo cały czas pada nieprzyjemna mżawka a widoczność jest raptem na kilka metrów. Ale im wspinamy się wyżej tym chmury rzedną i tuż pod Kasprowym nagle wychodzimy ponad nie. Nad nami błękitne niebo bez jednej chmury, słońce oślepia, a pod nami białe jak mleko chmury. Obserwujemy  swoje cienie z tęczowymi aureolami wokół głowy, chłoniemy niesamowite widoki, nie mogąc uwierzyć, że kilka metrów niżej jest mokro i zimno. Jestem w niebie.

… rok 2005. Kilkanaście godzin temu zostałam Żoną, a teraz jesteśmy od domu prawie 700 km, jestem pierwszy raz w życiu nad morzem. Idziemy przez Świnoujście, zbliżamy się do plaży. P. mówi, żebym zamknęła oczy i chwyciła go za rękę. Śmiejąc się zamykam oczy i daję się prowadzić. Narasta szum i wieje coraz silniejszy wiatr. W pewnym momencie zatrzymujemy się i P każe otworzyć mi oczy. Powoli unoszę powieki, a przede mną jest plaża i morze. Szum fal, ciepły piasek pod stopami i krzyk mew. Zakochuje się bez pamięci i wiem, że już zawsze będę za morzem tęsknić. I chcieć tam wrócić.

… rok 2011, lipiec. Niesamowita pełnia księżyca, jest ok 2 w nocy, razem z B. drapiemy się na Sokolicę. Z zapalonymi czołówkami, które oświetlają niewielki fragment ścieżki i lasu, zdyszane, podniecone nocną wyprawą pniemy się coraz wyżej. Wychodzimy ponad granicę lasu, czołówki możemy zgasić, bo księżyc daje wystarczająco dużo światła. Idziemy w stronę Diablaka. Jest cicho, jest nieziemsko, kosodrzewina czepia się kosmatymi łapkami gałązek naszych spodni. Milczymy, każda pogrążona w sowich myślach, chłoniemy magię tej chwili. Na szczyt docieramy na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca, nieśpiesznie zjadamy śniadanie, jest ok 4 nad ranem, wokół żywej duszy. Pomału zaczyna wschodzić słońce. Spełnia się moje marzenie – przeżyć wschód słońca na Królowej Beskidów.

… rok 2013, wracam do domu z pracy, P jest w Warszawie. Robię test ciążowy i z napięciem wpatruje się w to co pokaże. Są! Chyba są dwie kreski. Jedna wyraźna, druga blada, ale jest. Chcę bardzo wierzyć, że to jest ta druga. Robię zdjęcie testu, wysyłam mmsem do P i zabieram Psa na spacer. Idę powoli przez łąkę, Pies zajęty swoimi sprawami biegnie kilka metrów przede mną. Uczucia rozmaite mnie rozsadzają. Dotykam swojego płaskiego brzucha, delikatnie go głaszczę, jednocześnie będąc szczęśliwą i przerażoną. Jednak bardziej szczęśliwą. Rano następnego dnia powtórzę test. Ale już teraz czuję, że Ono tam jest.

… grudzień 2013. Jedziemy do szpitala, chyba Mała chce już wyjść. Mijają niecałe dwie godziny, jest 13:20, leżę na stole, nie czuje własnych nóg, nagle położna kładzie mi na piersiach maleńkie, cieplutkie ciałko, pielęgniarka przytrzymuje mi głowę, żebym nią nie ruszała, a lekarz mówi „gratulujemy, ma pani piękną córkę!”. Nie widzę jej, tylko czuję to małe ciałko, czuję jak ciepła łza spływa mi po skroni wprost do ucha. Właśnie zostałam mamą.

Słój pełen dobrych chwil, cudownych wspomnień. Każdego dnia staram się coś do niego dorzucić, jakiś moment, jakąś chwilę, która dała radość, wywołała uśmiech, sprawiła, że poczułam się szczęśliwa. Lubię w tym słoju czasem sobie pogrzebać i wrócić myślami do chwil, które bezpowrotnie minęły, nigdy nie wrócą, ale mam je zapisane w swojej pamięci. Wiem, że przede mną jeszcze mnóstwo takich chwil, którymi będę zapełniała ten swój tęczowy słoik. I mam nadzieję, że nigdy w nim miejsca nie braknie.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Dziwy, panie, dziwy!


28 lipca 2014
Mikser działa. Ojciec wziął, włączył go do gniazdka i uruchomił. Warczy tak jak zawsze. Spojrzał na mnie z pobłażaniem i powiedział, że mam nie wymyślać. Kiedy P., Panna M i Pies świadkami, że coś trzasnęło dwa razy i się dymiło i śmierdziało… No nic, Ojciec mi nie wierzy, ale ważne, że mikserek mój zieloniutki działa.

Panna M śpi cudnie – tfu, tfu na psa urok! Za to pies dziś oprócz śliwek zjadł surowe ogórki, pomidora, grillowane cukinię, paprykę i cebulę i zastanawiam się czy w nocy nie będzie potrzebował pilnie wyjść… A poza tym to powiem Wam, że szaszłyki z kurczaka zawiniętego w boczek są wyśmienite! Mniam, mniam!

niedziela, 27 lipca 2014

Czy mikser może leżeć na stole podłączony do gniazdka czy też nie może?


27 lipca 2014
Panna M spała wczoraj grzecznie wybitnie, a Pies dziś odmówił spożycia śliwki. Fascynujące, fascynujące, obserwuję nadal, będę donosić!
Za to zepsułam sobie dziś mikser. W zasadzie chyba zepsułam. I w zasadzie sam się zepsuł. Robiłam ciasto i ubijałam mikserem śmietankę. Zawsze, ale naprawdę ZAWSZE po skończeniu używania miksera, blendera itp ustrojstw od razu wyłączam je z kontaktu. Dziś był ten pierwszy raz kiedy tego nie zrobiłam.
Siedzimy w pokoju, a nagle z kuchni dochodzi dźwięk jakby szklanka pękła. I zaraz po niej następna. Już sobie zwizualizowałam, że moja delicja porzeczkowo – wiśniowa (jakby ktoś chciał przepis to wrzucę :) ) spadła na podłogę – położyłam ją dosyć ryzykownie na kancie zlewozmywaka, żeby szybciej wystygła… Wpadam do kuchni, a tam mikser sobie leży, dymi i śmierdzi. Odłączyłam. Dalej sobie teraz leży, już nie dymi i chyba nie śmierdzi, ale do tej pory nie mam pojęcia czemu tak mu się zrobiło…
Nie można zostawiać wyłączonego, ale podpiętego do gniazdka miksera na stole? Naprawdę?
Ktoś? Coś? Jakiś pomysł? Ja jutro skonsultuję to z Tatą, jest elektrykiem, może uzdrowi mikser?

sobota, 26 lipca 2014

Rytuały dziecięco – psie


26 lipca 2014
Wczoraj tuz po jedzeniu Panna M padła i bardzo ładnie spała, w porównaniu z poprzednim wieczorem. O 23 się przebudziła, zjadła mleka i zasnęła. Po 5 minutach się obudziła i przystąpiła do ognistego i radosnego przemówienia, przerywanego radosnym wierzganiem i gromkim tłuczeniem smoczkiem w szczebelki. Rozrabiała godzinę i zupełnie nie przeszkadzało jej to, że północ mija, światło zgaszone, a matka warczy w poduszkę.
Dzisiaj wykąpana zjadła mleko, i od razu zasnęła.
Z dzika fascynacją i odrobiną lęku obserwuję w którą stronę podryfuje dzisiejszy wieczór i dzisiejsza noc.
Pies nadal je śliwki, ale już nie obiera i nie wypluwa pestek. Również obserwuję.
Nuda, nic się nie dzieje, a mnie fascynują wieczorne zwyczaje mojego dziecka i kulinarne zwyczaje mojego psa. Tak, mam nudne życie. Tak, kocham je. Nad życie.

piątek, 25 lipca 2014

O krecie, psie i śliweczce


25 lipca 2014
Dzisiejszy wieczór upływa błogo i w ciszy – Panna M po kąpieli i wieczornej konsumpcji mleka udała się na mych ręcach do łóżeczka, wtuliła nosek w pieluszkę, zaciamkała smoczkiem i tyle jej było. Nie trafiam za nią.
Poza tym kupy nadal na parapecie, w ogrodzie pojawił się kret i se ryje. Wyrył 4 kopce. A ja podejrzewałam psa o problemy gastryczne! Ale bliższy rzut oka na kupki zmył winę z psich jelit i przerzucił na kreta. Niech se ryje, chwilowo mi nie przeszkadza.
Za to pies namiętnie i z miną prawdziwego konesera zajada mirabelki! Dzisiaj Panna M spała sobie w wózku, a ja się leniwie huśtałam i słuchałam audiobooka, a Pies upierdliwie domagał się zabawy. No to rzuciłam mu „na odwal się” mirabelkę. Radośnie po nią pobiegł, wrócił, chwilę poturlał, a potem objadł skórkę, następnie pożuł, pożuł i wypluł pestkę. Rozejrzał się czujnie i zobaczył, że śliweczek jest więcej. Wypluwał te niedojrzałe i zajadał te żółciutkie. Zjadł chyba z osiem, więcej w odpowiednim kolorze nie było. Normalne to? Jesienią w sadzie zażerał się jabłkami – też najpierw obierał ze skórki, teraz śliwki…

czwartek, 24 lipca 2014

Wieczorne rytuały Panny M


24 lipca 2014
Panna M najwyraźniej hołduje zasadzie, że należy żyć tak jakby każdy dzień był jej ostatnim i kompletnie nie wierzy jak jej mówię wieczorem, że jutro też jest dzień, będziemy odkrywać świat i zdąży się pobawić kotem – kulawcem. Nie, moje dziecko dokazuje w łóżeczku, oczy jej się zamykają, marudzi ze zmęczenia, ale jeszcze machnie smoczkiem, jeszcze sprawdzi co ma za plecami, jeszcze skubnie kotu – kulawcowi ogonek, jeszcze popiszczy, poprycha, zrobi głegłęgłegrrrrrrr….
Kocham Ją nad życie, ale wieczorem, kiedy marzę o chwili dla siebie mam ochotę ją zamordować, jednocześnie śmiejąc się pod nosem z dźwięków jakie dochodzą z pokoju obok. Ułoułoyłogrrrbudeeee.

środa, 23 lipca 2014

Sroka i kupa w jednym stali domku…


23 lipca 2014
Z racji zawodu wyuczono – wykonywanego jest mi po drodze z szeroko rozumianą przyrodą. Bez tego wykonując czasami swój zawód oszalałabym. I ową przyrodę w ogródku mam, obserwuję, toleruję, lubię. Ale ptaki zaczynają doprowadzać mnie do szału. Sroki drą cholerne dzioby odkąd pierwszy brzask nastanie. Srok nie znoszę. No ale gdyby tylko się darły…
Kiedyś, kiedy zbierałam psie kupy przed koszeniem trawy, zżymałam się na Psa, że głupek nie umie kicnąć w jednym miejscu tylko coś mu się porobiło i lata z tymi kupami po całym ogrodzie. Aż kiedyś przyuważyłam, że sroki bardzo interesują się psimi odchodami, a co lepsze to przenoszą je w różne miejsca. Szczytem wszystkiego, jak mi się wtedy wydawało, było znalezienie fragmentu psiej kupy na huśtawce. Wywaliłam, umyłam huśtawkę i poza rozwlekaniem kup, nim je zdążę sprzątnąć, problem ucichł.
Dzisiaj rano odsłaniam roletę, otwieram okno, patrzę, a ja mam na parapecie (na szczęście zewnętrznym) cała masę psich wałeczków. Oszaleję.
Ktoś? Coś? Jakiś pomysł?

niedziela, 20 lipca 2014

Unitra, świerk i grzybica czyli jak nie organizować sobie wakacji


20 lipca 2014
No dobra, Państwo potrzymają kciuki, żeby się znów coś nie spiertentegowało, bo robię ripleja!
Dla tych nie w temacie riplej to będzie ciąg dalszy naszych pamiętnych wakacji 2006 i słoweńskich przygód (o, tych 
http://agulec.blog.pl/2014/07/16/swietujemy-rocznice-slubu-czyli-slowenia-tam-i-z-powrotem/
).
Otóż pomimo przygody życia troszkę doskwierał nam wtedy brak wakacji, ale jednocześnie najdroższy alternator świata pochłonął nasze wakacyjne finanse. Stanęło na tym, że szukamy czegoś na weekend, blisko i tanio. Padło na Węgierską Górkę, na… A nie, nie napiszę na co, bo nie chciałabym, żeby ten wpis był antyreklamą tego miejsca, być może uroczego i cudownego, a tylko dla mnie nieodpowiedniego. No ale nie uprzedzając faktów… Znaleźliśmy w Internetach nocleg za 18 zł! Zarezerwowaliśmy sobie dwa noclegi i ruszyliśmy na podbój Beskidów. Zajechaliśmy na miejsce i powitał nas zapach obiadu, a konkretnie smażonej rybki (piątek wszak to był). Recepcja była tuż przy stołówce, zapachy obiadowe królowały, a w szklankach studził się kompot truskawkowy. Dostaliśmy klucz, pani nam wskazała budynek w którym jest nasz pokój i udaliśmy się do niego z niewielkim naszym bagażem.
Pokój nie spodobał mi się już na wejściu, bo był ciemny. Sprawcą braku światła naturalnego był świerk – gigant rosnący za oknem. Pokój zdecydowanie pamiętający dawne czasy i lata świetności mający za sobą – dwa tapczaniki skrzypiące przeokrutnie, stolik, dwa krzesła, szafa, stara dobra i wysłużona Unitra na nocnej szafce, w rogu pokoju umywalka. Ja po lustracji pokoju pobiegłam zobaczyć łazienkę – wspólną na korytarzu. Trzy boksy, oddzielone od siebie wykafelkowanymi ściankami, od reszty łazienki osłonięte zasłonkami, w dwóch na podłodze takie grube kwiatkowe maty, a trzeciej takie coś a’la paleta… Moja wyobraźnia już podsunęła mi wizję wszelkich grzybic i innych atrakcji, bo przypomniało mi się, że nie zabrałam ze sobą klapek (klapków?) pod prysznic… Z miną średnio wesołą wróciłam do pokoju, gdzie P. testował radio. Odbierało tylko Dwójkę, gdzie pani egzaltowanym głosem zapowiadała wieczorny koncert najpierw Bacha, a potem Szopena… Wysłałam P. do łazienki, a sama siłą powstrzymałam się, żeby się nie rozpłakać. To nie był pokój marzeń, to była łazienka z moich koszmarów. P. wrócił i próbując się uśmiechnąć powiedział, że to tylko dwie noce, damy radę i chodźmy coś zjeść. W drodze do centrum szliśmy trzymając się za ręce, każde pogrążone w swoich myślach. Moje mniej więcej brzmiały „JA CHCĘ DO DOMU!!!!!!!!!”. Na obiad była pizza w Pizzerii Przystanek, gdzie zjedliśmy najpyszniejszą na świecie pizzę Frutti di Mare. Z pełnym brzuchem, w błogostanie, sącząc coś zimnego wypaliłam, że ja nie chcę tam wracać, że ja tam wpadnę w depresję w tym ciemnym pokoju słuchając Bacha, że ja się boję grzybicy, że uciekajmy! P. podchwycił pomysł i powstał niecny plan. Wracamy prędkim krokiem zdenerwowanych ludzi, Ja lecę po plecaki, P. idzie do pani w recepcji wyjaśnić, że dostaliśmy pilny telefon z domu i niestety musimy wracać i że bardzo nam przykro, jeśli trzeba to zapłacimy za rezerwację i zaplanowany pobyt. Pani się troszkę zmartwiła, zatrzymała tylko zaliczkę i życzyła nam szczęśliwego powrotu. Jadąc przez Węgierską wypatrywaliśmy jakichś noclegów i na jednym płocie wisiał szyld „wolne pokoje”. Pan akurat miał wolną dwójkę, w której czekała nas czyściuteńka łazienka, nieskrzypiące łóżko, radio z kilkoma stacjami do wyboru i widok na ogród i góry w oddali. Nocleg za 30 złotych. I spędziliśmy leniwy weekend bycząc się nad Sołą, leżakując w ogrodzie i łażąc po Węgierskiej Górce, do której lubimy wracać. Po kilku latach okazało się, że mieszkaliśmy płot w płot z naszymi Przyjaciółmi, dzięki którym Węgierska kojarzy mi się jeszcze milej :)
I gwoli wyjaśnienia. Nie jestem damą co to musi mieć luksusy i bógwieco, a do tego chce to mieć za 18 złotych. Mogę spać w schroniskach, na salach wieloosobowych i mieć jeden wspólny prysznic na cały budynek, ale akurat wtedy, po tej całej Słowenii ten pokój przelał czarę goryczy.
I po raz pierwszy i ostatni złamałam zasadę o zabieraniu klapek (klapków?) pod prysznic. A od tamtych wakacji jak szukamy noclegów to z miejsca odrzucamy te, gdzie nie ma zdjęć pokoi i łazienek.

Edit: … zrobiłam ctrl+a, robię ctrl+c, a tu się wyświetliło samo c (tekst znikł był). Ctrl+z nie działa… Już miałam się rozpłakać i walnąć się w ten durny łeb, już kliknęłam dodaj wpis i chciałam Wam powiedzieć, że fatum zawisło, tekst ten nie chce ujrzeć światła dziennego, ale coś mnie tknęło i zrobiłam na wszelki wypadek ctrl+v. I jest. Uf, napijmy się z tej okazji wody mineralnej! :D

Edit edit: z tego wszystkiego zapomniałam tytułu!

piątek, 18 lipca 2014

O rozmrażaniu lodówki i kotach dwóch


18 lipca 2014
Dzisiaj ripleja nie będzie. Nie mam do niego głowy, bo zmęczona jestem. Do tego Panna M robi zamach na moją osobistą, wolną, wieczorną chwilę z Internetami i co chwilę zaczyna marudzić w łóżeczku. A ja biegnę, po raz fafnasty przekonać ją, że nic jej w łóżeczku nie grozi, nie umarłam, nie uciekłam, jestem w pokoju obok i w ogóle to zaśnij już mały szatanie!

Dokonałam dzisiaj rozmrożenia lodówki i jej generalnego mycia, połączonego z całkowitą deburdelizacją i wywaleniem rzeczy, które albo się zestarzały albo stały tam nie wiedzieć jak długo i czekały na nie wiadomo co (P: o, to my mieliśmy oliwki?!?!?!). I podczas szturchania opornego lodu szpatułką, łapania wody w szmatkę, wykręcania szmatki i tych wszystkich durnych czynności, niezbędnych przy rozmrażaniu lodówki przypomniało mi się jak kiedyś moje dwa koty pomagały w rozmrażaniu :) Mieszkaliśmy wtedy u teściów, na piętrze nie mieliśmy jeszcze zrobionego aneksu kuchennego, ale mieliśmy malutka lodóweczkę, którą miał P., kiedy pracował i mieszkał w Katowicach. Oprócz lodóweczki mieliśmy też dwa koty – Kota Łobuza i jego siostrzyczkę SAMOZŁO Plamkę. Niestety Plamka z uwagi na to, że była najcudowniejszą kicią na świecie , córeczką mamusi cium cium cium i towarzyska była przeokrutnie, przez ową towarzyskość zginęła tragicznie pod kołami jakiegoś durnego fiuta (niech szczeźnie i nawet robaki niech go nie tkną) na moich oczach. Ale może o Plamce SAMOZŁO będzie innym razem. Dodam tylko, że Kot Łobuz ma się świetnie, mieszka u Teściów, bo nie chciał się z nami przeprowadzić (proszę, tak to się odbywało
http://agulec.blog.pl/2010/10/19/post-8/
).

Wracając do rozmrażania to co ja się będę rozpisywać. Państwo sobie pooglądają, a ja oddam się prasowaniu fafnastu milionów ubranek Panny M. No. To Wy sobie oglądajcie, a ja se idę.

A. Kot Łobuz to ten burasek pręgowany, a Plamka SAMOZŁO to ta jaśniutka córeczka mamusi cium cium cium, świeć Panie nad jej kocią duszą.

czwartek, 17 lipca 2014

Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzie…


17 lipca 2014
Napisałam ciąg dalszy wakacyjnych przygód w szkicu, oczywiście nie zapisałam, zrobiłam CTRL+A, kliknęłam na „Dodaj wpis” i przypomniało mi się, że jeszcze miałam zrobić CTRL+C ewentualnie CTRL+X…. Tekst poszedł się… No.
Nie, wcale się nie zezłościłam. A skąd.
Nie mam już siły na powtórkę. Państwo poczeka, a ja się pójdę położyć.

środa, 16 lipca 2014

Świętujemy rocznicę ślubu czyli Słowenia tam i z powrotem


16 lipca 2014
Zainspirowała mnie dzisiaj Pani S. swoim tekstem o wakacjach :)
No to teraz Państwo pozwolą zapuścić się odrobinę w przeszłość.
Sierpień 2006 roku. Z okazji pierwszej rocznicy ślubu zaplanowaliśmy sobie wakacje w Słowenii. Krótkie, bo zaledwie tygodniowe, ale nie bardzo mieliśmy wtedy finanse na szaleństwa. Zarezerwowane noclegi, zakupione mapa, rozmówki, przewodnik, wykupione ubezpieczenie samochodu, jedziemy. Wyruszyliśmy w niedzielę o 7 rano. Polska, Czechy, Słowacja, Austria, Słowenia. Jak tankowaliśmy gaz na stacji w Austrii, to po ruszeniu zapaliła nam się czerwona kontrolka akumulatora. Miny nam trochę zrzedły, ale jedziemy. Samochód zaczął zwalniać, na austriackiej autostradzie wszyscy koło nas śmigali, a my jak ten ślimak. Szast, prast stoimy, samochodu nie da się odpalić. P. z uśmiechem mówi – spoko, nic się nie martw, przecież mamy ubezpieczenie, już do nich dzwonię. Całe szczęście w nieszczęściu, że roaming sobie wtedy włączyłam. Dzwoni. Rozmawia z miłą panią i widzę, że w trakcie rozmowy mina mu rzednie. Okazało się, że ubezpieczenie za granicą mamy, a jakże, takie prawie full wypas – transport medyczny, transport zwłok itp., ale to prawie zrobiło znaczną różnicę. Otóż mamy za granicą wszystko oprócz assistance’a. I do awarii samochodu to nic się nie da zrobić, życzymy Państwu zadowolenia z naszych usług, dziękujemy i do usłyszenia. Dzwonimy po pomoc drogową. Jedna nie odbiera. Druga odebrała, ale pani nie znała angielskiego i się po prostu rozłączyła. W trzeciej angielskim i łamanym niemieckim ustaliliśmy gdzie jesteśmy i czekamy na pomoc, kierowca zaraz nas znajdzie. Czekamy, za chwilę podjeżdża samochód pomocy. Okazało się, że jesteśmy jakieś 400 m od ślimaka, więc pan nas holuje poza autostradę i przystępuje do oględzin. Okazało się, że padł alternator i trzeba go wymienić. Jest niedziela popołudniu. Warsztaty pozamykane, trzeba by czekać w jakimś hotelu do poniedziałku. Pan widzi nasze niezbyt radosne miny i mówi, że do granicy ze Słowenią mamy kilkadziesiąt kilometrów, on nam teraz podładuje ten akumulator do pełna i bez świateł, bez zatrzymywania się dojedziemy na miejsce, a tam już w poniedziałek jakiś lokalny warsztat nam to wymieni. Na pewno będzie taniej niż w Austrii. Oczywiście się zgadzamy, pan nas doładowuje, i za to holowanie pół kilometra i ładowanie kasuje na 100 euro. Nic to, ważne, że jedziemy. Do granicy austriacko – słoweńskiej docieramy przed 20-stą, słońce pomału zaczyna zachodzić, a my bez świateł. Do tego zjeżdżamy nie tym zjazdem co powinniśmy, jedziemy wśród jakichś pół, żywej duszy wokół, samochód porzęził ostatkiem sił i stanął. Jesteśmy już pewni, że spędzimy wśród tych pól noc, ale nagle pojawia się pan na rowerze i po słoweńsku pyta co nam się stało. No to tłumaczymy mu na migi, że zepsuł nam się akumulator i żeby ruszyć potrzebujemy iskry. Pan zsiada z roweru, i zatrzymuje jakiś samochód, krótko wyjaśnia o co chodzi (my stoimy zszokowani), rozumiemy, że pyta kierowcę o kable. Tamten kable ma, łączą akumulatory, nasz samochód odpala. Pan nam życzy szczęścia, wsiada na rower i jak gdyby nigdy nic odjeżdża. Ruszamy. Dojeżdżamy do jakiejś miejscowości i tam samochód się zatrzymuje na przystanku autobusowym. P. dzwoni po słoweńską pomoc drogową, mamy czekać, któs po nas przyjedzie. Jest ok 21-szej, zapada letni, sierpniowy wieczór, do samochodu podchodzi kot, zwabiony moim kici – kici (widać po słoweńsku jest podobnie), czekamy. Przyjeżdża sympatyczny pan z pomocy drogowej, łamanym angielsko – niemieckim ustalamy fakty. On mówi, że najlepiej by było gdyby zholował nas pod warsztat, a my sobie taksówką pojedziemy do hotelu, prześpimy się, a rano w poniedziałek nas naprawią. My mu mówimy, że mamy zbyt mało pieniędzy na hotel i naprawę. Pan kiwa głową ze zrozumieniem, gdzieś dzwoni, chwilkę z kimś rozmawia i mówi, że jego kolega nam od ręki wymieni alternator i razem z holowaniem będzie to kosztowało 300 euro. Jak chcemy to zahaczy o bankomat. Oczywiście zgadzamy się. Nasz samochód na lawetę, ja do pana do szoferki, a że jechał z dziewczyną to P. jechał w naszym samochodzie, na lawecie, tyłem do kierunku jazdy. Cóż to była za jazda! Pan w jednej ręce miał zapalonego papierosa, w drugiej telefon przez który rozmawiał, w zakręty wchodził z prędkością minimum 70 km/h i generalnie miał wszystko w nosie. Ja tylko starałam się jak najlepiej zapamiętać drogę, którą jechaliśmy. Pan nas zawiózł na obrzeża Mariboru do kolegi, skasował od nas pieniądze za hol, życzył szczęścia i pojechał. Godzina 23. Ten jego kolega od razu zabrał się do pracy i w okolicach 1-szej nasz niesforny samochód bosko zawarczał. Zapłaciliśmy, podziękowaliśmy wylewnie i odtwarzając drogę „po śladach” dojechaliśmy do trasy z Mariboru w stronę granicy z Austrią. Przejechaliśmy granicę i zatrzymaliśmy się na pierwszej stacji benzynowej. Rozłożyliśmy fotele, wyjęliśmy wszystkie bluzy, ręczniki i poszliśmy spać. Rano za ostatnie pieniądze kupiliśmy paliwo i dwie jeżynowe herbatki, bo tylko na tyle starczyło nam pieniędzy. I ruszyliśmy w drogę do domu. W międzyczasie Teść miał nam zasilić konto, żebyśmy mieli na kolejną porcję paliwa. Już bez przygód dotarliśmy do domu, w poniedziałek ok 16-stej. Zrobiliśmy 1400 km, wydaliśmy ponad 400 euro.
Już do końca życia Słowenia będzie kojarzyć mi się z alternatorami, ale przede wszystkim z cudownymi, uczynnymi, sympatycznymi i bardzo pomocnymi ludźmi.
No ale to nie koniec naszych wakacji z okazji pierwszej rocznicy ślubu! Ciąg dalszy nastąpi, bo ten ciąg dalszy ściśle wynika ze słoweńskiej przygody :)
A to jest jedno jedyne zdjęcie ze Słowenii, pstryknięte na tym przystanku gdzie czekaliśmy na pomoc drogową. Poczułam się prawie jak w domu ;)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Dziecko mi rośnie na potęgę!


14 lipca 2014
Panna M się chyba odrobinkę zbiesiła i w ciągu dnia zdecydowanie i nad wyraz głośno odmawia spożywania mleka. Co mnie dość martwi, bo nadrabia nocami. I już nie chodzi o to, że w nocy to fajnie byłoby spać, a nie karmić , ale jak tak dalej będzie to mi się laktacja potenteguje i z mleka nici będą. I co Panna M będzie w nocy jadła? Przecież ja znam siebie i wiem, że prędzej mnie szlag trafi niż będę się z jakimiś kaszkami w nocy bawić. Bo modyfikowane do tej pory było gorsze niż woda święcona dla diabła.
Ja tam nie wiem, może sama postanowiła się odstawić? Pożyjemy, zobaczymy.
Ale już mi grzbiet cierpnie na myśl, że Ona mi tak szybko rośnie, że zaraz przestanę być jej potrzebna. Tutaj ciepłe łapki na policzku i obśliniony, roześmiany ryjek, a zaraz będzie „weź się mamo!”… Ja nie jestem gotowa na to, żeby przestać ją karmić, a co dopiero na jakieś poważniejsze zmiany? Ja nie jestem gotowa na jej dorastanie. Ja się nie zgadzam. Dzisiaj. Jutro pewnie będę z niej dumna, że wcina wszelkie inne rzeczy aż Jej się mikro uszka trzęsą, ale dziś mi smutno.

piątek, 11 lipca 2014

Jak kura pazurem? Nieee, zdecydowanie gorzej, bo kura nikomu nie szkodzi


11 lipca 2014
Już kiedyś to napisałam, ale sama nie wiem czemu ten wpis szlag trafił. W każdym bądź razie Kura popełniła swojego czasu tekst o tym, że żąda kaligrafii. I to mnie tak zainspirowało wtedy, że ja chyba też powinnam żądać, bo bardzo lubię moją Teściową i nie chciałabym, żeby coś jej się stało. Pozornie bez sensu to co napisałam, ale już postaram się wyjaśnić.
Jeszcze jak byłam w ciąży i mieszkaliśmy kątem u teściów moja Teściowa poszła do lekarza rodzinnego. Po receptę na tabletki, które bierze na wyregulowanie zbyt niskiego ciśnienia. Pani doktor zawsze jej wmawia, że ciśnienie ma za niskie, ale za to cholesterol za wysoki i uparła się, że przepisze jej na to jakieś tabletki. Teściowa recepty wzięła, poszła do apteki, leki wykupiła i wróciła do domu. I w domu, nim zażyła nowe leki zabrała się za lekturę ulotki. Pamiętam, że siedziałyśmy sobie obie w fotelach, ja dziergałam frywolitkowe gwiazdki na choinkę, Panna M radośnie wierzgała wprawiając mój brzuch w lekkie falowanie, a Teściowa czytała ulotkę. No i w pewnym momencie zmarszczyła nos i rzekła, że ona tego zażywać nie będzie, bo to jakieś bez sensu lekarstwo jest. Ani słowa w nim o obniżaniu cholesterolu, a za to o obniżaniu ciśnienia i owszem, a w przeciwwskazaniach jednym z pierwszych jest niskie ciśnienie. Teściowa, właścicielka zbyt niskiego ciśnienia, zapakowała tabletki do pudełeczka i poszła sobie zrobić kawę, mrucząc, że ona to rano lubi się budzić we własnym łóżku, a nie wśród janiołów i jej się nie śpieszy. Za jakieś kilkanaście minut dzwoni telefon. Słyszę, że Teściowa z kimś rozmawia, po czym wraca i oznajmia, że dzwoniła pani z apteki. Bardzo przejęta pani z apteki. Otóż okazało się, że wydali jej zły lek i jak tylko się zorientowali, to od razu zadzwonili, żeby pod żadnym pozorem tego leku nie przyjmowała. Teściowa poinformowała panią, że nie ma zamiaru przyjmować, bo sobie poczytała ulotkę i umówiła się na wymianę lekarstwa na następny dzień. A skąd pomyłka? Ano stąd, że recepta była tak nabazgrana, że kobiety w aptece ledwie się mogły doczytać. No i się doczytały. Czegoś innego. Szczęścia w nieszczęściu są dwa. Jedno to takie, że jednej z pani dało do myślenia to, że teściowa wykupiła także leki na podniesienie ciśnienia, a że apteka była przy przychodni, owa pani farmaceutka udała się z tą nieszczęsną receptą do lekarki, żeby się upewnić co poeta – lekarz miał na myśli. Jak się okazało, że wydano zły, do tego mogący poważnie zaszkodzić lek, w karcie znaleziono telefon do Teściowej i od razu zadzwoniono. Drugie szczęście jest takie, że moja Teściowa czyta ulotki nowych leków.
I tak sobie myślę co by się mogło stać gdyby to była jakaś całkiem inna apteka, gdzie nie byłoby tak łatwo znaleźć klienta, ewentualnie klient w domu nie przeczytałby tej ulotki (ani nie skonsultował się z lekarzem lub farmaceutą) i zażył tabletki zgodnie z zaleceniem lekarza?
Czy to wina apteki? A skąd! Widziałam receptę napisana ręką pani doktor. Jakaś masakra, wężyk, bez zaznaczenia wyraźnie liter, nie umiałam przeczytać ani jednego słowa.
No i tu dochodzimy do żądania kaligrafii. Bo czy to jest jakiś problem dla lekarza wypisać receptę normalnym pismem? Moja pani doktor rodzinna ma śliczny charakter pisma, sama bym taki chciała mieć. A pediatra Panny M wcale się nie bawi w wypisywanie, bo ma moją córkę w swoim komputerze, klik klik, wie co z nią było, ile kiedy ważyła, jakie lekarstwa miała, recepty i skierowania drukuje i tylko się na nich podpisuje. A w aptece wszyscy wiedzą czego się od nich oczekuje. To naprawdę taki problem z tym pisaniem? Najwyraźniej recepta wypisana takim wężykiem to nie tylko problem dla farmaceutów, ale realne zagrożenie dla pacjentów.
Dlatego może ja też zażądam kaligrafii dla lekarzy, bo ja sobie moją Teściową bardzo cenię i chciałabym, żeby żyła jak najdłużej.

czwartek, 10 lipca 2014

Szambo się wylało, granica mojej tolerancji przekroczona, niby wietrzę, ale lekki smrodek pozostał


10 lipca 2014
Po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz ostatni pozwoliłam swój blog sprowadzić do poziomu rynsztoku, a nawet jeszcze niżej. Onet polecił moją notkę o tym jak się pewna pani do dziecka zwróciła. No i się działo. Ten jeden jedyny raz opublikowałam wszystkie komentarze z wyjątkiem jednego, który był reklamą odnośnie chudnięcia. To co ludzie są w stanie napisać o drugim, obcym człowieku potrafi sprawić, że wszystko opada. Ten jeden jedyny raz nie usunę tych wszystkich koszmarnych komentarzy pod tą notką 
http://agulec.blog.pl/2014/07/07/sama-nie-wiem-co-mam-o-tym-myslec/
, jakby ktoś miał wątpliwość o co mi chodzi to przeczyta i zrozumie.
Stałych Czytelników bardzo przepraszam za to, że musieli to czytać, osoby, które – na szczęście w większości – wypowiedziały swoją opinię kulturalnie i wyważenie, a zostały przez innych obrażone również przepraszam i obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy.
Od tej pory, niestety, będę moderowała każdy komentarz. Do dzisiaj było tak, że jak ktoś raz został przeze mnie zatwierdzony potem komentował i od razu jego komentarz był publikowany, jednak muszę to zmienić, bo za dużo pomyj się wczoraj wylało, a ja nie zawsze mam czas od razu zajrzeć by sprawdzić co się na blogasie dzieje. Stałych bywalców mam nadzieję to nie zniechęci, ewentualne Świeżynki mam nadzieję zaakceptują. A ja będę od razu usuwać i blokować osoby, które w jakikolwiek sposób będą obrażały mnie, moich bliskich Psa nie wyłączając albo moich Czytelników. Widać nie może być miło i sympatycznie bez cenzury z mojej strony.
Po wczorajszym jest mi zwyczajnie smutno i niesmacznie i nie chcę tego jeszcze kiedykolwiek przerabiać, więc nim coś ktoś napisze to niech się zastanowi. I możemy się kompletnie nie zgadzać ze sobą, ale trzymajmy jakiś poziom.
Czy myślicie, że w nagłówku dodanie podstrony z jakimiś zasadami ma sens? Czy takie coś ktoś w ogóle czyta? A może by taki posta zaraz na pierwszej stronie, który byłby na stałe? Sama nie wiem…

poniedziałek, 7 lipca 2014

Sama nie wiem co mam o tym myśleć


7 lipca 2014
Galeria. Ta handlowa, w której zamiast obrazów wiszą majtki i spodnie na manekinach. Idę z zakupami za parą z dzieckiem. Młodzi, roześmiani, zagadują dziewczynkę, która skacze między nimi, cieszy się i zamaszyście wymachuje siateczką. Nagle urywa się ucho od siateczki i wysypują się jakieś małe, dziecięce skarby. Dziewczynka kuca i zaczyna je zbierać, roześmiana kobieta kuca koło małej i z uśmiechem nie schodzącym z ust mówi do dziewczynki – Ja pier..lę, ale z ciebie jest je..na pokraka! Kończą obie zbierać rozsypane przedmioty i ruszają dalej. Mała znów skacze, jednak już nie ma czym machać, znów wszyscy są roześmiani.
A ja zastygłam. Ze zgrozy. Bo jak tak można do dziecka? Jak tak można do kogokolwiek? I żeby nie było, że ja sama taka święta jestem. Nie, klnę jak szewc, ale nigdy przenigdy takich słów nie użyłabym wobec nikogo, a już na pewno nie wobec kilkuletniego dziecka.

czwartek, 3 lipca 2014

Muffiny bananowe czyli jak przerwałam złą passę


3 lipca 2014
Wczoraj popełniłam coś co nigdy mi nie wychodziło. Tzn., wychodziło, ale nie do końca ;) Muffinki pięknie rosły, rumieniły się, a po wyjęciu z piekarnika opadały i dupa blada. Ale wczoraj strasznie coś mi się chciało zrobić, więc sięgnęłam do starego, niewiadomoskąd przepisu i popełniłam poniższe muffiny bananowe :)
Składniki:
- 1³/4 szklanki mąki
- ½ szklanki roztopionej margaryny lub masła
- ³/4 szklanki cukru – ja dałam mniej
- 2 jajka
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- 3 łyżki śmietany 18%
- 3 banany

Wykonanie:
banany rozdziabać widelcem i wszystkie składniki ze sobą wymieszać. Masę nałożyć do foremek na muffiny i piec w temperaturze 175 stopni ok 15 minut. Ja, znając mój piekarnik, piekłam w 185 stopniach ok 20 minut. W każdym bądź razie muffinki urosły, zarumieniły się i po dziabnięciu patyczkiem patyczek był suchy.
Przygotowanie to kilkanaście minut. Wg przepisu miało być ich 15 sztuk, ja widać skąpo nakładałam, bo wyszły 24 ;) Może przez to, że nie mam blachy z otworami okrągłymi tylko na serduszka to i foremki trochę się zniekształciły (były na klasyczne okrągłe muffiny, wciśnięte w serduszkowe otworki ;) ).
Smaczne są, właśnie zajadam jedną ;)

wtorek, 1 lipca 2014

Cała Polska czyta dzieciom kontynuacja


1 lipca 2014
Dzisiaj krótka bajka na dobranoc.

Czytam Pannie M bajkę o królu co miał ośle uszy. – Król miał pod koroną wielkie, ośle uszy, których bardzo się wstydził… – czytam z zapałem. – Taaaaa, a pod szatą wielkiego, pół metrowego penisa – rzuca P., który niby to pogrążony jest w pracy. Koniec.

Bajkę tę dedykuję Dani, już ona pewnie się domyśli czemu :)