niedziela, 28 grudnia 2014

Kupa na kanapie, cyc na stole czyli dziecko w restauracji


Przeglądając fejsbuka trafiłam na felieton 
http://wyborcza.pl/1,75515,17186914,Pampers_z_niespodzianka__To_nie_jest_felieton_przeciwko.html#ixzz3NCUYxWa4.
I nie bardzo rozumiem całe zamieszanie. Bo autorka niby juz na dzień dobry zaznacza, że nie jest przeciwko matkom, ale w tekście juz jakby tego „przeciwko” więcej.
Pewnie też nie podobało by mi się, że ktoś przy mnie zmienia dziecku pieluchę, ale z drugiej strony co ten ktoś miałby zrobić, nie mając do tego odpowiedniego miejsca? Do domu za daleko, na dwór nie wyjdzie, bo zimno, w łazience nie ma jak. Przewinąć dziecko przed wyjściem? No świetna rada, ale kupa nie sługa, nie zawsze pojawia się w odpowiednim momencie.
Nie brać dziecka do restauracji? No ok, ale w takim razie gdzie to dziecko ma się nauczyć odpowiedniego dla restauracji zachowania? Może ja teraz mądra jestem, bo Panna M jak z nami gdzieś bywała to sobie siedziała w wózku i zjamowała się swoimi sprawami, nie biegała, nie chciała wszystkiego obejrzeć. Ale wiem, że będę ją w takie miejsca zabierać, bo nie jestem zwolenniczką zamykania dzieci w piwnicy.
Mam wrażenie, że ostatnio wszyscy wszystkiego się czepiamy. A komentarze pod felietonem – no wyborne, nie zawiodłam się – wypomniano karmienie naturalne czyli wywalanie cyca na widok publiczny…. Dokąd ty świecie zmierzasz?

niedziela, 21 grudnia 2014

Troskliwy mąż to skarb!


21 grudnia 2014
Wczoraj wieczór. Lukruję ciasteczka i pierniki. Do kuchni wchodzi P., robi sobie herbatę, podkrada się do stołu, cap za ciasteczka i szybko się odsuwając mruczy:
- nie mogę patrzeć jak tak ciężko pracujesz, muszę ci ująć torchę roboty…
i czym prędzej opuszcza kuchnię.
Tia.

sobota, 20 grudnia 2014

Ciasteczka miodowe


20 grudnia 2014
Specjalnie na prośbę Kawy-Herbaty-Mleka przepis na ciasteczka miodowe, które właśnie skończyłam piec :)
Ciasteczka miodowe

ciasteczka_miodowe
Składniki:
- 1 kg mąki
- 40 dkg miodu
- 40 dkg cukru
- 10 dkg masła
- 3 jajka
- torebka przypraw do piernika lub własna kompozycja wg uznania
- 2 płaskie łyżeczki sody
Przygotowanie:
Masło z miodem rozpuścić i ostudzić.
Mąkę przesiać, dodać cukier, przyprawy i wymieszać. Zrobić dołek, dodać jajka, masło z miodem i zagnieść ciasto.
Ciasto zostawić na minimum 3 dni w lodówce. Następnie rozwałkowywać pomiędzy kawałkami folii na cienki placek i foremkami wykrawać ciasteczka.
Piec w temperaturze 180-200 stopni, aż do zrumienienia.

No to tyle przepis. Ja zamiast robić dołek na stolnicy zagniatam to wszystko w dużym garnku, bo mniej sprzątania ;)
Po wszystkim robię lukier, smaruję ciasteczka lukrem i maczam w kolorowych posypkach. I gotowe :)

piątek, 19 grudnia 2014

To jeszcze nie złość, to na razie lekka irytacja


19 grudnia 2014
Chwilę mnie nie było, a tu proszę. Znów mnie wrzucono na główną Onetu, znów okazuje się, że ludzie nie umieją czytać ze zrozumieniem, ale za to w rzucaniu błotem są najlepsi.
Nie zamieszczam ani jednego komentarza, bo uważam, że nie warto, oni i tak nie wrócą to po kiego mi tu śmieci? Jeśli skomentowałeś/aś tekst, Twój komentarz się nie pojawił, a uważasz, że było w nim coś wartościowego daj mi znać, podyskutujemy. Ale uprzejmie przypominam, że ten blog jest MÓJ i to ja tutaj dyktuję warunki. Wpadając tu z Onetu, czytając jeden tekst nie masz prawa i podstaw twierdzić, że mnie znasz, że wiesz jaka jestem, a przy tym obrażać i obrzucać błotem. Cenzura, powiadasz? Może i cenzura, mam prawo do moderacji komentarzy i z niego korzystam.
No.
A tak poza tym to święta coraz bliżej, a ja jestem bliska zabicia swojego dziecka, bo doprowadza mnie do szału, świąteczne piosenki do jeszcze większego, ale dziecko ma tę przewagę nad radiem, że nie da się go wyłączyć….
Ocieram jad z kłów i idę zmierzyć się z rzeczywistością.

niedziela, 14 grudnia 2014

O piernikach i jaśku na aukcji


14 grudnia 2014
Dzisiaj śniło mi się, że moja poduszka – jasiek została wylicytowana przez kogoś na aukcji charytatywnej. No i postanowiłam, że skoro mam ją komuś wysłać to nie powinnam już na niej spać, więc odłożyłam ją na bok.
Panna M zaczęła smutno popłakiwać, więc od razu się przebudziłam, żeby ją nakarmić. Poczułam, że mam cały zdrętwiały kark i zauważyłam, że nie ma mojego jaśka… Znalazł się odłożony do łóżeczka Panny M, w nogach czekał przecież na wysyłkę. Zaczęłam się śmiać, czym obudziłam P. i szeptem, nie przestając się śmiać opowiedziałam mu jak mój jasiek na aukcji był i został odłożony do wysyłki… Oczywiście wrócił do mnie i już do rana nic mi się nie śniło.
A sezon świąteczny uważam za rozpoczęty, przed chwilą skończyłam piec pierniczki – mamy 5 blaszek pierniczków, a wlodówce czeka ciasto na ciasteczka miodowe :) Pięknie w domu teraz pachnie :) Lubię :)

piątek, 12 grudnia 2014

Dziś są Twoje urodziny…


12 grudnia 2014
11 grudnia 2013, późne popołudnie. Jesteśmy z P. u mojej pani ginekolog, leżę podpięta pod KTG, przeżywając tortury słysząc jak serce mojego dziecka bije jak szalone w swoim zwykłym, a dla mnie nieznośnym do słuchania, tempie. KTG wskazuje, że pojawiły się skurcze. Dla mnie nic nowego, bo były ze mną od ok 22 tygodnia ciąży, a teraz jest tydzień 39. Ale pani ginekolog mówi, że to już i powinniśmy jechać do szpitala. Lekko wystraszona pytam czy to konieczne już, bo może to tylko takie z nerwów, a nie już porodowe, ale ona upiera się, że to poród się zaczyna i że jak chcemy to możemy nie jechać, ale żebyśmy się nie zdziwili jak w nocy będziemy gnać do szpitala, bo się naprawdę zacznie. Wypisuje mi skierowanie, przytula i życzy powodzenia.
Wracamy do domu, całą drogę dyskutując co robić. Ja tam nie czuję żeby działo się coś szczególnego, nie uśmiecha mi się noc w szpitalu. Przyjeżdżamy do domu, opowiadamy Teściom co i jak i decydujemy, że czekamy. Ja zostaję zapakowana do łóżka, dostaję miseczkę zupy pomidorowej i nakaz leżenia i nie denerwowania się. Skurcze ucichły, noc przebiegła spokojnie. Wstaliśmy rano, ja spokojnie wzięłam prysznic, umyłam włosy, zjedliśmy śniadanie i wsiedliśmy do samochodu. Tak mniej więcej w 1/3 drogi zorientowałam się, że skurcze mam niezbyt mocne, ale regularne, co 6 minut. Dojechaliśmy do szpitala i na dzień dobry wpadłam w obroty szpitalnej biurokracji i miliona pytań. Do tego badanie, zakładanie cewnika, kroplówki, znów badanie. Nawet nie zdążyłam się przestraszyć, tak się wszystko szybko działo. Zimne światła sali operacyjnej, mnóstwo ludzi, sympatyczny anestezjolog, którego rozbawiło to, że mimo brzucha jestem w stanie tak się zgiąć w pół do zastrzyku. A potem tlen na twarzy, cichy brzęk narzędzi chirurgicznych, pikanie aparatury i w końcu cichy krzyk maleńkiej istoty, która zaraz potem ciepła i leciutka znalazła się na moich piersiach. 12 grudnia 2013, godzina 13:20.
Dzisiaj minął rok od tamtego dnia, a jakby to było wczoraj. Tylko ta maleńka, leciutka, cieplutka istotka przekształciła się w małego, wesołego czorta – moją małą Pannę M. Wszystkiego najlepszego Szkrabiku, masz już roczek :)

czwartek, 11 grudnia 2014

„Ja wam pokażę!” czyli serial, którego nie będę oglądała


11 grudnia 2014
Oglądaliście kiedyś serial polski „Ja wam pokażę!”? Na podstawie powieści Katarzyny Grocholi? Ja, szczerze mówiąc do dzisiaj nie wiedziałam, że takowy powstał. I pewnie dalej tkwiłabym w tej nieświadomości, gdyby nie sterta małych ubranek do wyprasowania. Patrząc z obrzydzeniem na to co mnie czeka, stwierdziłam, że uprzyjemnię sobie prasowanie jakimś nieskomplikowanym filmem polskim. Weszłam na vod.pl i znalazłam, właśnie to. Kliknęłam, się uruchomiło, włączyłam żelazko i jednym okiem oglądając, drugim nadzorując prasowanie, się próbowałam wciągnąć. Sterta była na tyle duża, że obejrzałam dwa odcinki. Jest ich kilkanaście, ale chyba nie skuszę się na więcej.
Ta panna co gra Tosię, córkę Judyty, jest tak straszliwie irytująca, że… Że aż zatrzymałam wzrok na prezentacji obsady. Julia Kamińska. Nie mam pojęcia kto to, nigdy wcześniej nigdzie ani jej nie widziałam ani nawet o niej nie słyszałam. Ale jeśli to jakaś gwiazdka polskiego kina jest to ja nie chcę jej więcej oglądać. Czytałam książkę Grocholi dość dawno temu i nie przypominam sobie, żeby książkowa Tosia była tak infantylnym, durnym i wkurzającym stworzeniem. I to dzięki Julii Kamińskiej następną sesję z żelazkiem spędzę przy czymś innym.

środa, 10 grudnia 2014

O tym jak mnie luksusy dzisiaj zrobiły…


10 grudnia 2014
Przyzwyczaję się do luksusu, tak? Naiwność ma granic nie zna. Dzisiaj zapakowaliśmy się wszyscy do tego zastępczego cuda, Panna M z lekkim fochem, bo została zapakowana w swój pierwszy fotelik – kubełek, w którym bardziej leży niż siedzi. No i nie widziała co za oknem, bo to nisko, nie to co jej kosmiczny fotel, który został z naszym autem w warsztacie. Śmy na basen jechali, a po drodze mieliśmy wstąpić do serwisu oddać jedno upoważnienie. Nagle coś zrobiło ciche „bum”, a po kilkuset metrach strasznie zaczęło się tłuc. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że złapaliśmy gumę, ale byliśmy już naprawdę niezbyt daleko od salonu samochodowego, więc powolutku się tam dotelepaliśmy. Guma.Kapeć kompletny.
Panowie zabrali zepsute koło, przy okazji stwierdzili, że zmienią opony na zimowe (HELOŁ, mamy grudzień!!!!!). A zepsute koło muszą sprawdzić czy da się je naprawić, bo jak nie to zapłacimy 250 zł za zepsucie koła. Pan w serwisie stwierdził, że trzeba się było natychmiast zatrzymać i wezwać assistance, wzięliby nas na lawetę, zapłacilibyśmy 30 zł, a tak to nie wiadomo co będzie. Już nie bardzo umiał odpowiedzieć, kiedy spytałam jak to sobie wyobraża tą lawetę z małym dzieckiem, na mrozie… Rzucił tylko „no niech pani nie przesadza, to niezbyt daleko było”. No niezbyt, ale jakoś nie byłam przygotowana na dłuższe spacery z niemowlakiem na ręku.
No i takie to luksusy. Nasze wozidło najprawdopodobniej będzie do odbioru dopiero w piątek, jutro się nigdzie nie ruszam, niech te luksusy se w garażu stoją.

A, podobno najechaliśmy na gwóźdź. Ja tam nie wiem, ale wydawało mi się, że na drodze to gwoździe, o ile są na drodze jakieś gwoździe, to płasko leżą. Ale ja tam się nie znam.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Jak to się można szybko do luksusu przyzwyczaić!


8 grudnia 2014
Nasze wozidło trafiło dziś do serwisu, będą mu obtłuczony przeze mnie zad reperować. Nowy dostanie, funkiel nówkę, nieśmigany.
A ja dostałam wozidło zastępcze. Tak sobie myślałam, że pewnie mniejszego niż nasz dostanę, szału nie będzie, a tu się okazało, że dostałam samochód o klasę wyższy od naszego. To nie zrobiło na mnie wrażenia jak mi to pan mówiła, bardziej przejęłam się tym, że samochód ów jest większy niż nasz – dłuższy i szerszy. Pan pokazał mi co i jak, bo kilka rzeczy inaczej śmiga niż u nas no i wsiadłam i se pojechałam, lekko przejęta. I już po kilkuset metrach mi się spodobało. Nasze autko jest fajne, ale to się świetnie prowadzi i jest sporo cichsze niż nasze… Co to będzie jak się przyzwyczaję?
A poza tym to noce dalej nieprzespane, za oknem zgnilizna i pleśń i coraz bliżej święta.

sobota, 6 grudnia 2014

Nostalgicznie i niemrawo u mnie


6 grudnia 2014
Jakoś zdmuchnął mnie ten grudzień. Mało co mnie cieszy, większość rzeczy i spraw mnie irytuje, rozdrażnia, męczy. Jest mi zimno, nie pomaga szalik, rękawiczki, ciepły golf. Najchętniej zwinęłabym się w kulkę i przespała ten czas. Panna M ząbkuje, wieczory i noce to jakiś koszmar, swoimi trzema ząbkami robi masakrę z moimi piersiami, a niczym innym nie da się ukoić jej głośnych i rozpaczliwych smutków.
Ale kiedyś zęby wyjdą, a wiosna wróci, prawda?

niedziela, 30 listopada 2014

Przyszła zima żartów ni ma, ale gile i owszem, do tego nie u nosa!


30 listopada 2014
No i mamy proszę ja was zimę! Nie, śniegu jeszcze nie ma, mróz taki se, bo – 5 stopni, ale zima na całego, bo mamy w ogrodzie stadko gili. Panowie prężą swoje łososiowe brzuszki, panie dyskretnie z boczku skubią jakieś kalinki i inne owocki. Dzisiaj został wywieszony karmnik, jutro zawisną kulki. A na pestki czereśni będziemy wabić grubodzioba.
To jeden z niewielu plusów zimy – ptaszyniec wesoły w ogródku. Pan Kot był znikł, więc karmnik będzie na czereśni, w pobliżu okna, więc siedząc na kanapie lub fotelu będzie można podglądać ptaszęta w karmniku i na kulkach. Fajnie. Plusem jest też to, że błoto ogrodowe zamarzło i pies się nie fafluni.
Bo poza tym to dałabym komuś w pysk za to, że mi kończyny marzną podczas spaceru z psem. Że przez 10 minut ubieram dziecko przed spacerem, kremuję, balsamuję obiecuję cuda na kiju, żeby pozwoliła się ubrać bez awantur, a potem idziemy na 15 minut i znów trzeba się rozbierać. Że kaloryfery pracują nad ranem i budzę się z trudem i z bólem głowy. Bo ja nie lubię zimna. Nie i już.

piątek, 28 listopada 2014

My jesteśmy kotki dwa!


28 listopada 2014
Znacie to? 


Ja już niestety tak. Panna M to uwielbia, a jak ja jej śpiewam to już w ogóle dobrze, że ma uszy, bo by się jej uśmiech nie kończył. Szczerzy do mnie swoje dwie łopatki jedynek, podskakuje, macha łapkami i jest prze szczęśliwa. Więc śpiewam. Nie umiem, ale jej to nie przeszkadza (córeczka mamusi cium, cium, cium!). Ale ileż można w kółko to samo? Więc już były wersje:
my jesteśmy kotki dwa
każdy z nas:
- dwa oczka, dwa uszka/dwie nerki/dwa płucka ma
- futerko / wąsiki / pazurki / ząbeczki / wątrobę / serduszko / śledzionę / żołądek / noseczek / tchawicę / oskrzela / jelito / języczek ma
Aaaaaa!!!!!!
A jak mnie w nocy ssak budzi na karmienie i potem próbuję zasnąć to mi to po głowie chodzi….

niedziela, 23 listopada 2014

Panna M – rozpoznanie jednostki chorobowej


23 listopada 2014
Wyszło na to, że Pannę M dopadło jakieś upiorne, chorobowe combo..
Najpierw miała krostki na tułowiu – od poniedziałku wieczór. Potem w środę wieczór pojawiła się gorączka.
W czwartek rano lekarz stwierdził, że najprawdopodobniej jedno z drugim nie ma nic wspólnego, ma gorączkę, powiększone węzły chłonne i zaczerwienione gardło – to pewnie coś wirusowego, a krostki to inna bajka, bo wyglądają na uczulenie. Potwierdził, że to może być reakcja na ubranko.
W czwartek utrzymywała się gorączka, krostki pomalutku bladły. W piątek gorączka była non stop, Panna M wyglądała jak kupeczka nieszczęścia i spędziła dzień przytulona do mnie i marudząca cichutko. W sobotę gorączka była, ale jakby mniejsza, na wieczór plamki się zaogniły i pojawiły się nowe.
Dzisiaj już bez gorączki, ale za to obsypany czerwonymi plamami cały brzuch, plecy, szyja, i ramiona.
A noc wczorajsza była koszmarna, bo prawie cała przepłakana, niespokojna, zła.
No i wyszło na to, że krostki to raz – może od ubranka. Gorączka, gardło, węzły chłonne i czerwone plamy to dwa – klasyczna trzydniówka, objawy podręcznikowe. Niespokojna noc to trzy – efekt wyrzynającego się, kolejnego zęba.
Mam nadzieję, że dzisiaj będzie spokojniej, bo chodzę po ścianach…

piątek, 21 listopada 2014

Kiedy dziecko zachoruje


21 listopada 2014
Malutkie, rozpalone ciałko, cieniutkie włoski przyklejone do gorącego czoła i błyszczące od gorączki oczy. Nerwowe ssanie smoczka, przytulanie pieluszki tetrowej w niebieskie pieski i ściskanie małą łapką mojej dłoni. Niespokojny sen, co chwilę przerywany płaczem. Nerwowe „ne, ne, ne” kiedy próbuję jej podać coś do picia, rozzłoszczone „ne, ne, ne” kiedy widzi, że zbliżam się z miseczką i łyżeczką, rozpaczliwe „ne, ne, ne” kiedy próbuję jej podać leki.
Jedyne co jest akceptowane to moje mleko i delikatne kołysanie na rękach, wtedy sen jest odrobinę spokojniejszy.
Panna M jest chora, w zasadzie nie bardzo wiadomo co jej jest, ale jest tak strasznie biedna w tej swojej chorobie…

czwartek, 20 listopada 2014

Kobieta Nowego Czasu czyli rozmyślania podczas wyrywania chwastów


20 listopada 2014
Kiedyś Ania Sakowicz, znana w pewnych kręgach ;) jako Kura, a nawet Kura Domowa, która oprócz blogów 
http://anna-sakowicz.blog.pl/
http://kuradomowa.blogujaca.pl/
, jest również autorką zbioru opowiadań „Żółta tabletka” i powieści „Złodziejka marzeń”, spytała czy nie napisałabym kilku słów na temat „Kobieta Nowego Czasu”. Forma prawie dowolna, styl równieżTekst miałby się ewentualnie ukazać w e-book’u, który byłby dostępny na stronie Fundacji Kobieta Nowego Czasu.
Zaskoczyła mnie Ania tą propozycją, ale powiedziałam, że spróbuję. Potem nie było czasu, bo to bo tamto, powoli zbliżał się termin wysłania jej ewentualnych wypocin, a ja byłam w lesie. Aż któregoś wieczoru, kiedy Panna M zasnęła uczciwym snem zmęczonego niemowlęcia, siadłam spokojnie do laptopa z kubkiem gorącej herbaty i zaczęłam pisać. Poszło mi nad wyraz szybko. Skończyłam pisać i nieśmiało napomknęłam P. o prośbie Ani, o tym, że coś tu wysmarowałam, ale w sumie to nie wiem czy dobre, nie wiem czy się nada, przecież ja tak naprawdę to nie umiem pisać… P. fuknął tylko, że to super i że mam wysyłać to gdzie trzeba i że jak się uda to super, a jak nie to przecież nic nie tracę. No niby racja. Wzięłam głęboki wdech i kliknęłam „wyślij”  – tekst poszedł do Ani.
Ku mojemu szczeremu zdziwieniu i jeszcze szczerszej radości Ania napisała, że jest dobrze, kilka poprawek do naniesienia i tekst pójdzie do akceptacji Pani Izabeli Urbańskiej – Prezes Fundacji. Jak się po jakimś czasie okazało mój tekst został zaakceptowany, ale na trochę sprawa ucichła, bo e-book miał ukazać się dopiero po wakacjach. Zapomniała o nim. Niedawno P. zapytał znienacka czy coś z tego wyszło. Zapytałam Anię i okazało się, że już w najbliższych dniach e-book będzie dostępny.
No i jest! 12 tekstów Blogerek i Blogerów, których większość blogów znam i regularnie czytam, jeszcze cieplutkie do przeczytania! Okładka zaprojektowana również przez Blogera Van Furio.
Jestem z siebie dumna i jest mi szalenie miło móc znaleźć się w tym towarzystwie.
Aniu, bardzo Ci dziękuję, że wzięłaś mnie pod uwagę kompletując „obsadę” Kobiety Nowego Czasu!
Jeszcze nie przeczytałam wszystkich tekstów, zaraz zamierzam zabrać się za lekturę do czego i Was zapraszam :) E-book dostępny tutaj 
http://www.kobietanowegoczasu.org/media-o-knc.html
albo u mnie w panelu bocznym, wystarczy kliknąć na grafikę Van Furio :)

środa, 19 listopada 2014

O tym, że listopad nie jest moim ulubionym miesiącem


19 listopada 2014
Nie lubię listopada. Nigdy nie lubiłam, choć to miesiąc moich urodzin. Jest już wtedy wystarczająco krótki dzień i przerażająca świadomość, że do wiosny jeszcze daleko. I jest mi źle i ponuro. Najchętniej zakopałabym się pod kocem i jak borsuk przespała ten zły czas.
Jedyne co mnie pociesza to to, że następny listopad dopiero za rok. Ale dzisiaj to małe pocieszenie jest.
Nie dość, że mi ponuro i źle, to jeszcze Pannę M obsypało jakimiś krostkami na kadłubku, dzisiaj przyplątała się gorączka, więc jutro czeka nas lekarz…
Ona jest marudna, ja jestem marudna, Pies jest irytującym sierściuchem, co nanosi syfu z ogródka do domu, P. jest irytującym sierściuchem, który nic nie nanosi, ale czemu by nie mógł być nieirytujący…
Ech. Chwilowe moje samopoczucie zobrazować można dwoma obrazkami, Państwo spojrzą sobie:

A teraz idę pod prysznic i do sypialni, gdzie słyszę, że P. stara się przekonać Pannę M, że wybudzanie się co 15 minut to nie najlepszy pomysł na spędzenie nocy….

niedziela, 16 listopada 2014

Wyborcza refleksja


16 listopada 2014
Dzisiaj jeden pierwszy z takich odrobinę listopadowych dni – pokapało deszczem. I tak dzisiaj jadąc przez miasto obwieszone moknącymi plakatami wyborczymi ze smutkiem pomyślałam o tym, że zaraz zakończy się głosowanie, część kandydatów osiągnie swój cel, dostaną się na upatrzone pozycje, a pewnie większość z nich znów zapomni po sobie posprzątać na mieście. I przez najbliższe tygodnie będą nas straszyć coraz bardziej zmoknięte, coraz bardziej spłowiałe, coraz bardziej porwane przez wiatr lub wandali twarze tych, którzy wzniosłymi hasłami przekonywali nas, że to właśnie oni zmienią nasz świat na lepsze. Jak dla mnie mogliby zacząć od sprzątnięcia tego śmiecia, który tak ochoczo rozwiesili….

środa, 12 listopada 2014

Dywagacji basenowych ciąg dalszy czyli czego się czepiam u innych basenowiczów


12 listopada 2014
Zapewne niektórzy uznają, że się czepiam, ale trudno, czasami tak mam, że się do czegoś przyczepić muszę.
Dzisiaj byłyśmy na basenie. Jakoś basen mi dominuje ostatnio na blogu, ale trudno. No i tradycyjnie już zaczynamy od basenu o głębokości 1,30 m, tam robimy kilka rundek, spławiam Pannę M na brzuszku, na pleckach, na boczkach, próbuję jej pakować pyszczek pod wodę, żeby się oswajała z zanurzaniem głowy, a potem kończymy zabawą w płytkim baseniku dla dzieci z ciepłą wodą.
Dzisiaj było wyjątkowo dużo ludzi. I był wśród nich pan, który pływał w tę i z powrotem, z czego część nawrotów robił płynąc na plecach. Jak się tak pływa to nie widzi się na co się płynie. Najpierw wleciał na mnie, kiedy sobie spokojnie płynęłam żabką (nie spodziewałam się ataku z tej strony, wypłynął zza winkla). Potem wpłynął na moją Teściową, która akurat była w trakcie rundki z Panną M, tyłem do owego pana, więc nie zauważyła w porę zagrożenia. Skończyło się tylko na zalaniu dziecku głowy. A trzecim razem robiąc wyrzut ramion prawie trzepnął Pannę M przez łepek. Widziałam, że płynie w naszą stronę, próbowałam się jak najszybciej od niego odsunąć, ale niestety w tym basenie jest dość dużo rozmaitych podwodnych „nawiewów” i czasem zwyczajnie bardzo trudno poruszać się pod prąd, a dodatkowo on w ostatniej chwili odrobinę zmienił kierunek.
Ja rozumiem, że basen jest dla wszystkich. Ale tak się zastanawiam czy takiemu człowiekowi nie byłoby lepiej iść i popływać sobie na torze na basenie sportowym, zamiast co chwilę obijać się o kogoś w tym płytkim? Zwłaszcza, że kilka razy zderzył się z innym panem, który uparcie pływał krytą żabką i chyba nawzajem siebie nie zauważali, a ze dwa razy doszło do kolizji z panem, który spławiał chłopca odrobinę starszego od Panny M.
I czepiam się, bo momentami było to mało bezpieczne. Ja nie jestem wysoka, woda miejscami zakrywała mi ramiona, do tego ruch wody utrudniał przemieszczanie się no i trzymałam dziecko. Jakby mi tak podcięło nogi i obie wylądowałybyśmy pod wodą to obie najadłybyśmy się strachu, a dodatkowo wszyscy usłyszeliby, że moja córka ma zdrowe płucka (o ile by się nie utopiła ;) ).
Ja też pływam w tym basenie, ale staram się pływać nie w poprzek ale mniej więcej wzdłuż linii brzegu, jednocześnie kontrolując sytuację, czy na nikogo nie wpadnę albo się z nikim nie zderzę. A na pewno gdyby nie Panna M to od razu ruszyłabym na basen sportowy, pływać wzdłuż toru. Mimo tego, że tam w najpłytszym miejscu prawie mnie zakrywa, a ja ogólnie boję się wody. Ale byłoby to wygodniejsze i bezpieczniejsze. Dla wszystkich.
Czepiam się? Może. No trudno.

czwartek, 6 listopada 2014

Basenowe dywagacje na temat związku fryzury z płcią 11 miesięcznego niemowlęcia


6 listopada 2014
Czas akcji: dzisiaj
Miejsce akcji: basen w parku wodnym
Osoby: ja, Panna M, osoby trzecie
Rekwizyty: mały, gumowy żółwik

Scena pierwsza:
Przechodzą koło nas dwie panie, Panna M z buzią zanurzoną w wodzie robi podwodne bulgoty.
Pani: ojej, jaki cudny! I jak się wcale nie boi! No super! To chłopczyk prawda?
Ja: nie, dziewczynka.
Pani: ojej, przepraszam, myślałam, że to chłopczyk, bo ma taką chłopięcą fryzurkę (Panna M zazwyczaj ma na łebku klasycznego irokeza, którego prezentowała także dziś na basenie, dopóki nie zanurkowała odrobinę)

Scena druga:
koło nas przechodzi pan z panią i z chłopczykiem na oko w wieku Panny M, która z wyraźnym zainteresowaniem mu się przygląda, nie przestając podgryzać żółwika, którego dzierży w łapce odkąd tylko wyszłyśmy z szatni.
Ja: popatrz jaki dzielny chłopczyk!
Panna M: patrzy uważnie i gryzie żółwia
Chłopczyk: robi to co robił, nie zwraca na nas uwagi
Pan: dziewczynka, prawda?
Ja: tak, dziewczynka
Pan: jasne, że tak, od razu po włosach poznałem!

Kurtyna, Państwo możecie odebrać płaszcze w szatni.

środa, 5 listopada 2014

Bogowie


5 listopada 2014
Wczoraj byliśmy z P. na filmie „Bogowie”, a dzisiaj przypada 29 rocznica transplantacji serca, przeprowadzonej przez Zbigniewa Religę w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Ot, taki przypadkowy zbieg dat.
O filmie napisano już dużo, więc nie będę się powtarzać.
Dawno nie byłam w kinie na dobrym, polskim filmie. Ten jak dla mnie był bardzo dobry. Mistrzowska rola Tomasza Kota, genialna charakteryzacja. Zadbano o szczegóły tamtych czasów. Do tego muzyka. Film poważny, częściej wywoływał gorzki uśmiech, jednak było kilka scen, które sprawiły, że się szczerze uśmiechnęłam.
Czy polecam? Bardzo, bo to kawał dobrego, polskiego kina.

wtorek, 4 listopada 2014

Niepotrzebni bracia mniejsi


4 listopada 2014
W czwartek przed Wszystkimi Świętymi jak byłyśmy z Panną M po chleb w piekarni to plątał się tam mały, brązowy kundelek. Jak dojeżdżałyśmy do piekarni to stał na środku drogi i usiłował dać się przejechać przez samochody, a potem podreptał za nami do sklepu. Obwąchiwał sobie wózek, jak kucnęłam to nieufnie powąchał moje wyciągnięte w jego stronę palce i wyraźnie przestraszony dał się pogłaskać po łebku. Nawet nieśmiało merdnął ogonkiem. Jak ruszyłyśmy w drogę powrotną to kawałeczek szedł z nami, a potem zniknął między domami.
W niedzielę wieczorem podjechaliśmy po chleb samochodem, piesek był pod piekarnią. P. wyszedł kupić chleb, widziałam, że rozmawia z właścicielką, potem jeszcze zatrzymał się przy psiaku i wsiadł wyraźnie poruszony. No i oznajmił mi, że tego pieska, a w zasadzie suczkę to ktoś w środę wyrzucił i tak się pląta tutaj od środy. Jak zapytał panią w piekarni czy ktoś mu dał chociaż coś do jedzenia, to ona oschle stwierdziła, że nikt tu tego psa dokarmiać nie będzie, bo nie jest on tu potrzebny.
Daliśmy pieskowi żółtego sera i wędzonego kurczaka, bo akurat to mieliśmy przy sobie, a w poniedziałek z samego rana zadzwoniliśmy do urzędu i zgłosili, że jest wyrzucony, bezpański piesek. Pani w urzędzie wysłała tam firmę, która miała odwieźć pieska do schroniska i poprosiła tylko, że jakbyśmy tam byli w okolicy to, żeby zwrócić uwagę czy on tam jeszcze jest, bo nie zawsze firmie udaje się pieska złapać za pierwszym razem. Dzisiaj byliśmy, inna pani w piekarni powiedziała nam, że wczoraj pieska zabrała jedna z klientek, więc znalazł nowy dom.
I niby historia z happy endem i żyli długo i szczęśliwie, ale najbardziej mnie rozwaliło to, że słowa o niedokarmianiu i niepotrzebności pieska wygłosiła pani, która ile razy jest akurat w sklepie to słucha Radia Maryja, czytuje „Różaniec”, a nad swoim stołeczkiem ma na ścianie obrazek Jezusa, a obok świętego Franciszka. Zwłaszcza ten święty Franciszek jej do towarzystwa pasuje jak kwiatek do kożucha. I rozumiem, że nie każdy może przygarnąć bezpańskiego psa, bo nie chce, nie ma warunków itp. itd., ale telefon do odpowiednich służb może już wykonać każdy. Jeden telefon, to prawie nic nie kosztuje, poza kilkoma impulsami na rozmowę, a może psu uratować życie. Ale lepiej jest klepać bezmyślnie zdrowaśki pod świętym Franciszkiem niż samemu pomóc swojemu bratu mniejszemu. Smutne.

piątek, 31 października 2014

Cukierek albo psikus!


31 października 2014
Lubicie? Obchodzicie? Przebieracie się albo szykujecie spotkanie ze znajomymi z tematycznymi przekąskami?
Mnie w zasadzie ten dzień był zupełnie obojętny, podobnie jak Walentynki. No może był mniej irytujący, bo wyszczerzone dynie wywoływały uśmiech, a wszędobylskie serduszka od stycznia jakoś tak momentami denerwowały.
W tym roku pomyślałam, że się zabezpieczę na wypadek gdyby okoliczne dzieci świętowały i przyszły do nas z wizytą, kupiłam cukierki, ale chyba będę musiała je zjeść sama, bo nikt nie przyszedł. W sumie nic dziwnego, na takie zadupie nikt się wieczorem nie chce zapuszczać jeśli nie musi.
Ale tak sobie myślę, że jak Panna M podrośnie to pewnie wspólnie spreparujemy dynię i będziemy się do niej śmiać jak zapłonie w ciemnym ogrodzie. A z jej wnętrzności, skrupulatnie wydłubanych, przygotować można mnóstwo pyszności. Uwielbiam dynię!
A jak u Was? Odwiedziły Was duszki – cukierkożercy?

czwartek, 30 października 2014

„Bokserka” Grażyna Plebanek


30 października 2014
Miały być książki, to będą książki. Ale nie z wyzwania, tylko świeża, dzisiaj skończona. „Bokserka” Grażyny Plebanek. Czytałam wcześniej jej „Pudełko ze szpilkami” i „Nielegalne związki”, ale chyba „Bokserka” jest z nich najlepsza :)
O czym? Jak dla mnie o odkrywaniu samej siebie, o przekraczaniu swoich własnych granic. Jest tu romans, jest przyjaźń, jest pasja. Książka o kobietach, ale chyba nie tylko dla kobiet.

„(…)najważniejsza dla kobiety jest niezależność. Skończ szkołę, studia i znajdź dobrą pracę, żebyś nie musiała być zależna od mężczyzny. Zawsze ich będziesz miała, ale nic im nie zawdzięczaj.” Bokserka, Grażyna Plebanek, Wydawnictwo WAB „Seria z miotłą”.

wtorek, 28 października 2014

Dobry dzień, dobry wieczór


28 października 2014
Ciepły i pełgający płomień lawendowej świecy, zapalona w kącie lampa, zasłonięte rolety ze zdjęciem nadmorskiego zachodu słońca i cicho mruczące kaloryfery nadają wieczorowi przytulności i bezpieczeństwa. Zwinięta na kanapie wsłuchuję się w kojące „ciiiii”, mruczane w sypialni przez P., który usypia Pannę M. Z głośników laptopa cichutko sączy się Imany. Piszę, co chwilę przerywając, by ogrzać palce o kubek z ciepła herbatą z imbirem i ugryźć kanapkę ze świeżego, pachnącego i chrupiącego chleba. Pewnie nakruszę, ale co z tego? Jest dobrze. Moje ciało przy każdym ruchu mówi mi, że jutro będą mnie bolały mięśnie po dzisiejszym basenie, ale taki ból lubię. Dzisiejszy wysiłek, ramiona rozgarniające wodę, spokojny wdech, wydech dały dużo radości i satysfakcji. Daleko mi do czasów, kiedy w niecałe 45 minut przepływałam 30 długości basenu, ale to krok do przodu, by znów zacząć pływać, zacząć się ruszać, zacząć żyć życiem swoim, własnym, a nie tylko rytmem dnia niemowlęcia.
Dzisiaj jeszcze z obowiązków tylko włączenie zmywarki. A potem gorący prysznic, wieczór z P., kilka stron „Bokserki”, zasłużony sen. To był dobry dzień. To jest dobry wieczór. Od nie pamiętam kiedy jest mi dzisiaj dobrze samej ze sobą.

piątek, 24 października 2014

Kiedy budzą się demony…


24 października 2014
Mam szkic do wyzwania. Taki gotowy w 2/3. Miał być dzisiaj. Ale nie będzie, bo jestem za bardzo zdenerwowana, za bardzo przestraszona, żeby nie powiedzieć przerażona. Panna M ząbkuje. Ok. Straciła apetyt. Ok. Chwilowo ma chyba przerwę w dostawie kolejnych ząbków, bo apetyt jej wrócił, ale taki nie do końca. Obiadów nie chce jeść, na podwieczorek się boczy, zjada tylko odrobinę. No i dzisiaj jak ją kąpaliśmy to P stwierdził, że ogólnie to wygląda nieźle, ale miednicę to ma chudziuteńką. Po kąpieli ją zważyłam i stąd to przerażenie. Miesiąc temu ważyła 7 kg, dzisiaj waga pokazała 5,80 kg. Pomyślałam, że coś jej się pomerdało, położyłam Małą jeszcze raz – 5,78 kg. I oczywiście, idiotka patentowana – o sobie teraz piszę – poszukała se w Internetach „czemu niemowlę chudnie”. No i teraz siedzę przerażona, z płaczem na końcu nosa, bo mogą jej grozić miliony strasznych rzeczy. Rozsądek piszczy cienko, że to pewnie dlatego, że dzisiaj mało zjadła podczas obiadu, zrobiła kupę giganta i generalnie musi nadrobić to co jej przepadło, kiedy wyłaziły zęby, ale moja rozbuchana wyobraźnia usadziła rozsądek w ciemnym kącie i podsuwa mi straszne scenariusze.
Śpi sobie teraz grzecznie w swoim łóżeczku, ja siedzę koło niej, patrzę jak spokojnie oddycha i umieram ze zmartwienia. P w poniedziałek będzie u naszego pediatry to z nim porozmawia, ale pewnie do poniedziałku to będę bardziej siwa i obgryzę kolejne paznokcie – walczę z tym, nie pamiętam kiedy je ostatnio zmasakrowałam, a dziś poszedł prawy kciuk :(
Przecież jej nie może się nic stać. Bo przecież jest…. wszystkim….

środa, 22 października 2014

Panienkalekkichobyczajów mać!


22 października 2014
Kolejny mandat. Z wakacji. Z fotoradaru. Znów od tyłu.
Zaczynam nie lubić Kaszub i jak przyjdą kolejne to już nigdy tam na wakacje nie pojadę….

wtorek, 21 października 2014

Szybko


21 października 2014
Dzisiaj naprawdę miałam napisać o książkach, ale nie napiszę, bo muszę szybko.

Dzisiaj tylko wrzuciłam zdjęcie do śiećiowego wpisu 
http://agulec.blog.pl/files/2014/10/Zdj%C4%99cie2033.jpg
, a oprócz tego to Panna M ma już 3 zęby, a ja z niecierpliwością czekam na jej zęby mądrości, bo dziś ją coś opętało i odmówiła zjedzenia obiadu – zupka jarzynowa na króliku, temi rencami gotowana, po czym po rykach i wrzaskach na widok łyżeczki wpałaszowała cała michę z moich palców. Nie ogarniam tego dziecka, naprawdę. Poza tym po raz kolejny jestem bardzo konsekwentna w swojej niekonsekwencji i po raz kolejny mimo złożenia sobie obietnicy – ŻADNYCH KSIĄŻEK – dzisiaj nabyłam dwie…

A teraz lecę pod prysznic korzystając, że P usypia Pannę M, która udaje, że zasypia.

sobota, 18 października 2014

O karmieniu piersią


18 października 2014
Miało być o książce, ale tak mi się jakoś rzucił w oczy na fejsie (profil 
https://www.facebook.com/RadomskieMacierzynstwo?fref=photo
) obrazek, który zamieszczam poniżej, potem gdzieś indziej przeczytałam artykuł o tym, że w centrum handlowym wyproszono kobietę, bo karmiła dziecko piersią, więc będzie o karmieniu.
Odkąd urodziła się Panna M prawie każda napotkana osoba zadawała nieśmiertelne pytanie – karmisz?. Cierpliwie odpowiadałam, że tak, w duchu sobie myśląc, że w zasadzie czemu ludzi tak to interesuje, potem zaczęło mnie to denerwować, więc z przekąsem rzucałam „nie, głodzę” i wtedy okazywało się kto ma poczucie humoru, a kto nie.
Kiedy Panna M miała ok 3 miesięcy dopadł nas kryzys laktacyjny. Mleka było za mało, Mała płakała, bo próbowała jeść, a tam nic nie leciało, denerwowała się, nie chciała ssać, bo wiedziała, że nic nie dostanie, ja beczałam, że jestem złą matką i nie umiem wykarmić swojego dziecka. I właśnie wtedy słyszałam tylko i wyłącznie rzeczy, które znajdują się w dolnej części obrazka – że mam za mało mleka, że moje mleko jest za chude, że moje dziecko głodzę, że powinnam dać butelkę i mieć spokój, że czemu się tak upieram przy karmieniu piersią, skoro dzieci jedzą mleko sztuczne i żyją. Najbardziej bolało to, że słowa te słyszałam od mojej Mamy, od mojej Teściowej. Nawet w pewnym momencie P zaczął bąkać, że może by tak butelka…
I wtedy przypomniało mi się, że w szpitalu gdzie urodziła się Mała jest poradnia laktacyjna. Zadzwoniłam, umówiłam się do pani doktor na spotkanie i pojechałyśmy. I to była jedyna osoba, która poparła mój upór przy pozostaniu przy piersi. Powiedziała mi, że takie kryzysy to normalna rzecz i kryzysy są po to, żeby je pokonywać. Mam przede wszystkim się uspokoić, bo spokojna ja to spokojne dziecko, mam Malutką przystawiać do piersi nawet co godzinę, w nocy też, najlepiej z nią spać i niech je jak najwięcej. Żeby nie była głodna mogę spróbować jej dać mleko sztuczne 3 razy dziennie, ale nie na siłę (nie dało rady, do tej pory butelka to zło wcielone). Dowiedziałam się, że jestem dzielna i mądra i w odpowiednim momencie poszukałam porady i pomocy, zamiast się poddać. I tego właśnie potrzebowałam. Nie słów krytyki, nie potępienia, że głodzę dziecko w imię jakiejś własnej fanaberii, ale tego, że dobrze robię. I świadomość, że nie jestem z tym sama była najważniejsza. Mogłam w każdej chwili zadzwonić, upewnić się, rozwiać wątpliwości, znów przyjechać. Szybko uporałyśmy się z kryzysem, ilość pokarmu się ustabilizowała, Panna M się uspokoiła, a ja upewniłam się w przekonaniu, że jednak trzeba ufać własnemu instynktowi.
Potem kryzys dopadł nas jeszcze 2 razy, ostatni całkiem niedawno, ale wiedziałam co należy robić, poza tym było mi trochę raźniej, bo Panna M je już mnóstwo innych rzeczy, a przy pierwszym jadła tylko i wyłącznie moje mleko.
Minęło ponad 10 miesięcy, cały czas karmię Małego Ssaka i w najgorszych dniach ząbkowania to właśnie moje mleko było jedynym pokarmem, który Panna M chciała spożywać.
Zamierzam ją nadal karmić. Nie wiem jak długo, zobaczymy, ale na pewno nie odstawię jej od bufetu jak skończy rok, jeśli tylko sama będzie tego chciała. I o ile najpierw słyszałam ciągle pytanie „karmisz?”, potem jak już miała skończone 4 miesiące to potępiające „czemu jej nie dajesz innego jedzenia, przecież już jest taka duża, a twój pokarm na pewno jest za słaby i głodna jest”, a ja postanowiłam (pani dr Joanna i nasz pediatra to poparli) karmić ją tylko mlekiem do skończenia przez nią 6 miesięcy, a teraz coraz częściej słyszę „o, długo karmisz! a kiedy koniec?”.
Nawet jeśli jesteś w grupie zadających te dziwne dla mnie pytania, to weź się proszę zastanów następnym razem nim jakiejś kobiecie powiesz, że jej mleko jest kiepskie i darowałaby sobie to karmienie piersią. Nawet jeśli cię gdzieś w środku skręca, to powstrzymaj się od potępiającego spojrzenia i „dobrych rad”. Bo ona naprawdę tego nie potrzebuje i nie jest jej od tego lepiej.
I nie musisz mnie przekonywać, że mleko modyfikowane jest tak samo dobre jak mleko matki. Być może jest, ale mając wybór ja wybrałam karmienie piersią. Nie krytykuję karmienia mlekiem modyfikowanym i nie jestem terrorystką, która uważa, że karmienie naturalne jest jedynie słuszne. Dla mnie i mojego dziecka tak, od innych matek i ich dzieci mi wara, bo to ich wybór, ich decyzja, być może ich konieczność.

piątek, 17 października 2014

Język polski trudnym być


17 października 2014
Wczoraj zauważone podczas spaceru, niestety dostałam zaćmienia umysłu i nie pstryknęłam foty. Na jednym z ogrodzeń przyczepiona tabliczka, taka malutka, na której często są informacje o jakimś przyłączu, a na niej słowo: śiećiowa.
Mistrzostwo poprawnej polszczyzny jak dla mnie, bo w pierwszym momencie nie umiałam tego przeczytać.

środa, 15 października 2014

Krótki raport z placu boju, czyli mamy drugiego zęba


15 października 2014
Jak tak dalej pójdzie to załatwimy uzębienie w dwa tygodnie – dzisiaj przebiła się dolna prawa jedynka! Mam w domu własny, osobisty kasownik! Moje brodawki piersiowe już drżą i myślą o tym, żeby się wchłonąć ;)

A tak na serio to mam nadzieję, że chwilowo będzie przerwa w kolejnej dostawie zębów ;)

I wiem, monotonna ostatnio jestem, ale ząbkowanie mnie wykańcza i chwilowo prawie całkowicie pochłania. Jak się trochę wyśpię to zabiorę się za książki. I za frywolitki, bo Boże Narodzenie się zbliża, a mnie się marzy choinka ubrana w frywolitkowe gwiazdki i frywolitkowy łańcuszek ;) Nie wiem jak to zrobię, ale się postaram!

wtorek, 14 października 2014

O jesieni, miseczkach, zębie, nocniku…


14 października 2014
Jesień nas porozpieszczała nieprawdaż? Połowa października, a dopiero dzisiaj niebo się posmarkało i nie wychyliłam nosa z domu. Bo ostatnie dni były tak cudne, że aż momentami trudno mi było w to uwierzyć. Poszwędałyśmy się z Panną M po jesiennej Jurze, pospacerowałyśmy do piekarni po cieplutki pachnący chleb, a wracając obie żułyśmy świeże bułki, a pod stopami/kołami szeleściły nam liście.
Nawet odwiedziłam ostatnio IKEA (może powinnam napisać IKEĘ?) i nabyłam kubeczek za oszałamiające niecałe 5 złotych z którego w końcu moje dziecko pije jak należy, nie zalewając wszystkiego wokół. I śliczniusie miseczki, których absolutnie mi nie potrzeba, ale mówiły „Weź nas, weź nas”, więc wzięłam niebożęta, nie chcąc wyjść na zimną i nieczułą sucz. No jak? Wobec miseczek? Właśnie skonsumowaliśmy z nich budyń waniliowy na mleczku kokosowym i smakował wybornie! A i kupiłam Pannie M nocnik. Chwilowo bardzo ją bawi siedzenie na nim, ale ćwiczyliśmy w ubranku, żeby zobaczyć czy jej mała, chuda dupka nie wleci całkiem. W ubranku nie wlatuje, będziemy pozbywać się garderoby i się zobaczy.
A niusem dzisiejszym jest to, że Pannie M wylazła dziś górna prawa jedynka! Jest mikruteńka, dopiero co przebiła dziąsełko, ale jest! A dolna prawa jedynka szykuje się do desantu. Rety, rety, nigdy nie pomyślałabym, że się będę podniecać zębem. Jeszcze gdyby tylko noce były odrobinę spokojniejsze, a przerwy między jedną pobudką a drugą dłuższe…
No i tak to w zasadzie u nas. U Was też dobrze, prawda?

piątek, 10 października 2014

Dzisiejszy wpis sponsoruje literka Z jak ząbkowanie


10 października 2014
Nie mam siły. Nie mam cierpliwości. Nie nadaję się na matkę. Nie wiem kto tak durnie to wymyślił, że człowiek nie rodzi się z zębami, ale mordę bym mu obiła. A najbardziej mnie przeraża myśl, że to nie ząbkowanie tylko muchy w małej dupce Panny M i ot ma taką fanaberię, odmawiać posiłków, budzić się co godzinę, a co dwie domagać się mleka. Mojego. Jeśli to są muchy to lepiej niech ja się o tym nie dowiem, bo nie ręczę za siebie…

Myślę nad wyzwaniem intensywnie no i wiem czemu nie umiem zacząć! Bo ja w zeszłym roku przeczytałam mnóstwo książek i nie wiem o której mam napisać :/

poniedziałek, 6 października 2014

O strachu poniekąd…


6 października 2014
Ja nie wiem co jest w powietrzu, ale moje miłe dziecko, które jadło wszystko jak szalone od wczoraj odmawia posiłków, a jedyną formą wciśnięcia jej czegoś do paszczy jest moment jak się rozdziera. No przecież tak się nie da… Albo ją utłukę albo wezmę i zwariuję. Może ktoś, coś? Bo ja podejrzewam zęby, no ale żeby aż tak?!?!?!?! A że ja cierpliwości nie mam ani odrobiny, to wszelkie panie lekkich obyczajów latają po domu aż miło. Tak wiem, to nie pedagogiczne, ale co z tego?
Poza tym to skosiłam dziś trawę, mam nadzieję, że ostatnie to było koszenie w tym roku, bo zepsuł mi się przedłużacz do kosiarki. Nienawidzę trawy i kreta co to ryje radośnie. Takie małe miłe kopczyki produkował, a teraz wali wielkie kopciuchy i mnie zaczął wkurzać.
Pamiątką z wakacji jest również mandat i zdjęcie z fotoradaru, które dzisiaj przyszło. Pocztą. Zdjęcie od dupy strony. No naprawdę….
Bilans poniedziałku jest taki, że mam stertę brudnych ubranek (efekty jedzenia – niejedzenia dziecka), moje dziecko wkurza mnie tak, że mam bardzo brzydkie myśli na jej temat, kret doprowadził mnie do pasji, trawa też i owszem, bo była mokra i za wysoka, dostałam mandat, zepsułam przedłużacz…
Do tego rano przeczytałam informację, że nie żyje Ani Przybylska i do tej pory mnie strach trzyma. Ona była niewiele starsza ode mnie. Jak przeczytałam blog Chustki, to się przeraziłam co by było gdyby… Dzisiaj pomyślałam o tym samym. Do tego sobie dołożyłam wizję tego co się dzieje za wschodnią granicą i co może z tego wyniknąć i rano siedziałam jak sparaliżowana. Bo tak niewiele trzeba, żeby to wszystko co mam stracić. Te wszystkie dzisiejsze moje złości bledną i są nic niewarte.   „Wielkie to szczęście nie wiedzieć dokładnie, na jakim świecie się żyje …” Pani Szymborska jak zwykle trafiła w sedno….

sobota, 4 października 2014

Nie zostawiaj mi rano dziecka czyli jak mnie wkurzyć niemal w samo południe


4 października 2014
Sobota, godzina 11:20. P jeszcze w łóżku drzemie. Piękna pogoda za oknem, skończyła się prać pierwsza partia prania. Zanoszę Pannę M do łóżka z zabawkami, żeby P na nią rzucił okiem, a ja idę korzystać ze słońca i wiatru i pranie rozwiesić w ogrodzie. Podczas wieszania, mimo zamkniętych okien w domu słyszę jak Panna M rozpaczliwie zawodzi i płacze jakby ją ze skóry obdzierali. Kończę wieszać pranie, wchodzę do domu, w sypialni na łóżku siedzi zaryczane dziecko nad nim stoi P. i z wyrzutem do mnie mówi: – nie możesz mi jej tak zostawiać rano jak jeszcze leżę, bo zachciało mi się do ubikacji i musiałem ją zostawić i teraz płacze.
No. To widzę, że płacze. Ale kuźwa jakie rano?!?!?! Południe dochodzi, ja odkąd wstałam zdążyłam się wykąpać, umyć włosy, nakarmić Małą, dać jej kaszkę, zjeść swoje śniadanie, nastawić pranie, pobawić się z dzieckiem, przeglądnąć pocztę elektroniczną, fejsa i blogi, a on mi mówi, że ja RANO nie mogę na 10 minut zostawić mu dziecka? Oj, jak wyjdzie z łazienki to chyba odbędziemy poważną rozmowę, niekoniecznie w tonie rozmowy… Naprawdę, jest skuteczniejszy niż wiadro kawy w podnoszeniu ciśnienia…
Miłej soboty Państwu życzę!

środa, 1 października 2014

Smak i zapach lata zamknięty w słoiczkach


1 października 2014
W ramach zwalczania smutku i zniechęcenia wczoraj pobyłam sobie w miejscu, które uwielbiam – Jura. Zakochana w morzu, zakochana w górach, mam w swoim sercu szczególne miejsce dla Jury. Jest piękna o każdej porze roku. Kto nie był koniecznie powinien nadrobić, bo to naprawdę przepiękny zakątek naszego dzikiego kraju :) Kiedy tylko mam czas to robię sobie wypad na skałki, do lasu, na ruiny któregoś z licznych zamków. No i wczoraj ładowałam akumulatory krótkim pobytem w Olsztynie :) Pannie M chyba się podobało, poskrobała sobie amonit, złamała pazurek i zakrzyknęła da da da ;)
Za to dziś za oknem pleśń, zgnilizna i pomroczny ziąb nastał, więc zaszyłam się w kuchni i zrobiłam przecier z dyni :) Najpierw gotowałam, potem przecierałam, potem rozlewałam do wyprażonych słoiczków, a na końcu pasteryzowałam. I mam zamknięte w szkle ostatki lata, które przywiozłam sobie z Kaszub. Dynia przeszła pomyślny test smakowy, Panna M zjadła na świeżo pół miseczki ciepłej, dyniowej papki :)
Wyzwanie nade mną wisi. Dzisiaj, w zaległościach blogowych na Feedly’m, okazało się, że wyzwanie podjęła również Dorotka z Maminkowa – 
http://maminkowo.blog.onet.pl/
… A ja nie…. Ale spokojnie. Jak się zabiorę, jak siądę, jak zepnę pośladki to ja Wam jeszcze pokażę!. Tak przynajmniej mi się wydaje ;)

poniedziałek, 29 września 2014

Powroty z wakacji to najwyraźniej bolesny temat


29 września 2014
Wróciłam. I chciałabym napisać, że teraz to mam siły i werwy do wszystkiego tyle, że proszę siadać. Ale nie napiszę, bo nie mam. Myślałam, że wakacje naładują mnie pozytywnie, że złapię wiatr w skrzydła i włosy i znów wyzywająco spojrzę Życiu w oczy. Ale jakoś mi się nie udało. Owszem, odpoczęłam, przekonałam się, że nie taka ze mnie baba za kierownicą i 600 km za jednym razem, bez zmiennika , daję radę i nie trzeba mnie potem wynosić zza kółka. Łącznie zrobiłyśmy tak z 1800 – 1900 km, w sensie ja jako kierowca, Mama jako towarzystwo dla Panny M i Panna M jako uczestniczka swoich pierwszych w życiu, długich wakacji.
Kaszuby to miejsce cudowne. Zachwyciłam się po raz kolejny tamtejszymi lasami, drogami malowniczymi, jeziorami, pagórkami… Byłyśmy nad morzem, no bo przecież tak blisko do niego było, że nie dałabym rady nie pojechać, trzeba by mnie za nogą do kaloryfera przykuć bardzo grubym łańcuchem. Byłyśmy w Odrach w rezerwacie Kamienne Kręgi. I w kilku innych miejscach. Wieczorami obserwowałam żurawie i słuchałam ich tęsknego głosu. Nocą zasłuchana byłam w rykowisko. Spędziłam te dni wśród cudownych, ciepłych ludzi. Wśród ich zwierzaków, które sprawiły największą frajdę Pannie M, pozwalając się głaskać, czochrać i nie uciekały na jej widok. Tym wyjazdem sprawiłam niesamowitą radość Mamie, która mogła być prawie non stop ze swoją ukochaną, wyczekaną, jedyną wnuczką.
I mimo tego, że na wspomnienie tych dni uśmiecham się sama do siebie, to jednak  nie czuję się wypoczęta i naładowana pozytywną energią. Wróciłyśmy we czwartek, a sobotę spędziłam siedząc i becząc, że nie mam na nic siły i generalnie jest źle i do dupy. Dzisiaj już jestem bardziej ogarnięta, ale energii zdecydowanie mam za mało na cokolwiek.
Wyzwanie książkowe… Kurczę, czytaliście co popełnia u siebie Kawa, Herbata, Mleko? No to proszę do niej zajrzeć łotuło 
http://kawa-herbata-mleko.blog.pl/category/ksiazki/
i poczytać. Podniosła poprzeczkę i teraz będę się musiała gimnastykować, żeby moje wypociny choć odrobinę dorównywały jej obszernym recenzjom!
Chyba pójdę wziąć prysznic, zmyję z siebie dzisiejszy dzień i wtulę się w świeżo zmienioną pościel, może jutro bardziej mi się zachce cokolwiek? Dobrej nocy Wam!

niedziela, 14 września 2014

30-to dniowe wyzwanie książkowe


14 września 2014
Znalazłam wyzwanie po naszemu. Wiem, mogłam to zrobić sama, ale leniwa jestem. Polską wersję znajdziecie tutaj 
http://www.sbp.pl/artykul/?cid=12029&prev=540
i brzmi ona tak:
Dzień 1. Najlepsza książka, jaką przeczytałaś/eś w zeszłym roku.
Dzień 2. Książka, którą przeczytałeś/aś więcej niż trzy razy.
Dzień 3. Twoja ulubiona seria.
Dzień 4. Ulubiona książka z ulubionej serii.
Dzień 5. Książka, która sprawia, że jesteś szczęśliwy/a.
Dzień 6. Książka, która cię zasmuca.
Dzień 7. Książka, przy której się śmiejesz.
Dzień 8. Najbardziej przeceniana książka.
Dzień 9. Książka, która ci się bardzo spodobała, chociaż się tego nie spodziewałeś.
Dzień 10. Książka, która przypomina ci o domu.
Dzień 11. Książka, której nie znosisz.
Dzień 12. Książka, którą kochasz i nienawidzisz jednocześnie.
Dzień 13. Twój ulubiony autor.
Dzień 14. Książka, która została zekranizowana i przez to zbeszczeszczona.
Dzień 15. Ulubiony literacki bohater.
Dzień 16. Ulubiona literacka bohaterka.
Dzień 17. Ulubiony cytat z twojej ulubionej książki.
Dzień 18. Książka, która cię rozczarowała.
Dzień 19. Ulubiona książka, która była zekranizowana.
Dzień 20. Ulubiona historia miłosna.
Dzień 21. Pierwsza książka, jaką pamiętasz, że czytałeś.
Dzień 22. Książka, przy której płakałeś.
Dzień 23. Książka, którą od dłuższego czasu planujesz przeczytać.
Dzień 24. Książka, którą twoim zdaniem więcej ludzi powinno przeczytać.
Dzień 25. Bohater literacki, z którym najbardziej się utożsamiasz.
Dzień 26. Książka, która zmieniła twoją opinię na jakiś temat.
Dzień 27. Najbardziej zaskakujące rozwiązanie wątku lub zakończenie książki.
Dzień 28. Ulubiony tytuł książki.
Dzień 29. Książka, którą wszyscy krytykowali, a tobie się podobała.
Dzień 30. Twoja ulubiona książka.

No. Ale ja się chyba za to zabiorę dopiero w październiku, bo wyruszamy z Panną M na północ Polski złapać trochę jodu w płucka, zjeść rybkę, pooglądać konie, pospacerować po lasach, posiedzieć nad morzem i nad jeziorem i generalnie złapać resztki lata za ogon! Być może przed wyjazdem dam jeszcze głos, ale jakby nie to bawcie się dobrze, a jak ktoś by sobie wyzwanie książkowe przygarnął to ja proszę o cynk :)

czwartek, 11 września 2014

Miesięczna spowiedź czytacza książek


11 września 2014
Skoro nic mi się nie chce pisać to może, żeby nie było zbyt cicho i nudno wykorzystam obrazek, który gdzieś kiedyś w sieci znalazłam – nawet na torturach nie przyznam się gdzie, bo nie pamiętam – i czekał na wykorzystanie.
Przecież książki, podobnie jak góry, to miłość od zawsze, niezmienna, trwała i silna i mogłabym o nich godzinami.
To co, lecim z literaturą?

P.S. Niekoniecznie codziennie, ale sumiennie, punkt po punkcie.

środa, 10 września 2014

Zwyczajnie brak mi siły :(


10 września 2014
Nie wiem czy to spadek formy związany z końcówką lata i kwitnącymi nawłociami – niechybnymi zwiastunami jesieni, ale jestem potwornie zmęczona psychicznie. Fizycznie też, ale to zmęczenie nie boli tak bardzo jak to w głowie. Od kilku dni chodzi mi nawet po głowie, żeby zlikwidować blog, bo nie umiem nic konstruktywnego napisać :( Ale trochę mi go jednak szkoda. Może mi to minie?
Mam wrażenie, że rzeczywistość mnie kompletnie przerasta, byle drobiazg wyprowadza mnie z równowagi, klnę jak szewc i wyzywam na wszystko i wszystkich. Z tego cholernego zmęczenia dziś wpieprzyłam się samochodem w jakiś słupek i lekko wgięłam klapę bagażnika. Jednym okiem ogarniałam drzewo i stertę kamieni po lewej, drugim jakiś murek z prawej, trzeciego oka mi brakło, żeby nim rzucić na Pannę M, co głośno i dobitnie dawała do zrozumienia co myśli o wsadzeniu jej w fotelik (to nawet nie był płacz, to było gniewne i rozpaczliwe wykrzykiwanie TE! i MeeeMeeee!) i zwyczajnie zapomniałam sprawdzić na co ja tak naprawdę cofam. No jak rasowa baba za kierownicą :/
Wszędzie jest mnie za mało, wszędzie mnie brakuje, a mnie brakuje energii i siły, żeby spróbować to wszystko ogarnąć :(

środa, 3 września 2014

W żołnierskim skrócie


3 września 2014
Sprawy wyglądają następująco:

Maluch za którego wszyscy trzymaliśmy kciuki jutro wychodzi ze szpitala i wraca z rodzicami do domu! Bardzo Wam dziękuję, to musiało zadziałać!

A my zrobiliśmy mikro remont w chałupie, wymieniliśmy podłogę w pokoju, żeby ten mały ssak, w sensie Panna M, mogła pełzać po czymś lepszymi niż stara i niezbyt czysta wykładzina. Od kilku dni wieczorem padam na pysk, a noce są okropne, bo się mały ssak co chwilę wybudza, marudzi, płacze, chce jeść, nie chce jeść i zaczęła wcześniej rozpoczynać dzień, co jest dla mnie źródłem nieustającej rozpaczy i pojawienia się morderczych instynktów.

I jutro wyjeżdżamy sobie w góry na krótkie wakacje, na których pewnie się nie wyśpię, ale nie będę musiała zmywać i ładować zmywarki. I sprzątać też nie będę musiała.

To my jedziemy, a Wy trwajcie dzielnie, bo wrócimy! Jestem jak koszmar nocny – zawsze wracam!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Krótko, choć niekoniecznie na temat


26 sierpnia 2014
Najważniejsza sprawa jest taka, że w kciukach i myślach ciepłych jest siła! Maluszek, za którego trzymaliście kciuki ma się lepiej. Wczoraj odłączony został od respiratora, małe płucka podjęły pracę same, a malutki żołądeczek zaczął sam trawić mleko mamy. Kciuki nadal są potrzebne, żeby płucka wiedziały, że teraz nie ma obijania się i wspomagacza w postaci respiratora, no i ogólne, żeby maluch jak najszybciej wykaraskał się z tego całego szpitalnego ambarasu i wrócił z rodzicami do domu. Więc jeśli możecie to jeszcze potrzymajcie, co? Bo normalnie to działa!
A poza tym… A poza tym to w zasadzie dobrze ino mam strasznego niechcieja do wszystkiego i jakoś mnie odrzuca jak czuję, że coś mam zrobić. Pisać mi się nie chce, co widać, bo cicho tu.
A co się działo kiedy siedziałam cicho? Dużo się działo. Panna M była na basenie i przeżyła, ani chwili nie oddając się rozpaczom i smutkom nad swym losem małego pływaka, więc wkrótce będzie riplej. Poza tym jest małym żarłokiem, który ćwiczy swój narząd mowy, co skutkuje takimi oto rozmowami:
- powiedz mama
- da
- nie, ma ma!
- bap
- nie, nie powiedz m a m a
- pfffffffffffffff (broda i wszyscy wokół zostali zapluci)
Ale dzielnie sobie radzi z tworzeniem słów własnych i niezrozumiałych jak i z powtarzaniem mama, tata, baba, dada, lala. Dom rozbrzmiewa radosną paplaniną 8,5 miesięcznego brzdąca.
Kiedy siedziałam cicho to Onet mnie wyhaczył i wsadził na główną. Pomyślałam „o nie, znów będzie awantura i mnóstwo pomyj do sprzątnięcia” a tu proszę – pełna kultura! Naprawdę, nie usunęłam ani jednego komentarza! No, do spamu trafił jeden (ale pojawił się w zasadzie przed wylądowaniem na głównej), który mnie odrobinę zafascynował, bo wyszło z niego, że jakiś miły pan chciał odbyć ze mną stosunek płciowy, w celach prokreacyjnych, nawet niejeden stosunek, a przynajmniej trzynaście i chyba do tego chciał mi zapłacić, bo nazwał mnie popularnym określeniem na literkę „k” pani, która zarabia swoim ciałem.  Ale troszkę mnie zbił z pantałyku, że po wymienieniu 12 naszych dzieci, wspomniał, że trzynaste, malutkie wsadzi mi w – tu pada wulgarne określenie na literkę „p” narządów intymnych kobiecych – i troszkę mnie wystraszył, bo skoro to trzynaste będzie mi wsadzał i będzie ono malutkie, to co z tymi dwunastoma???? No ale zbyt długo nie zaprzątałam sobie tym głowy i poszedł do spamu.
A poza tym muszę nadrobić gigantyczne zaległości u Was, bo znów mi Feedly nie pobiera RSS-ów z blog.pl i nie jestem na bieżąco :( Się poprawię, obiecuję!
Czy w ogóle jest tu ktoś jeszcze?
… miało być krótko. No to lecę. Wrócę.

środa, 13 sierpnia 2014

Miało być pięknie, jest źle…


13 sierpnia 2014
To miał być ich najszczęśliwszy dzień. Mieli zostać szczęśliwymi rodzicami ślicznego, maleńkiego, zdrowego chłopczyka. Zostali rodzicami ślicznego i maleńkiego chłopczyka. Ktoś zapomniał o zdrowiu. Maluszek wylądował na intensywnej terapii i walczy o zdrowie. O życie…
Ścięła mnie ta wiadomość strasznie. Miał być wesoły wpis o terenówkach podczas studiów, ale ostatnie jak mi jest to wesoło. Siedzę i nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak oni się teraz czują. W oczekiwaniu na wieści o stanie zdrowia synka.
Wtuliłam nos w kudełki na łebku śpiącej Panny M, zaciągnęłam się jej zapachem, przytuliłam ciepłe, małe ciałko i po raz kolejny podziękowałam za to co dostałam – zdrowego malucha….
Źle mi dzisiaj. Potrzymajcie, proszę, kciuki za tego małego chłopca, wyślijcie mu ciepłą myśl. Bardzo tego potrzebuje… A ja dziękuję w jego imieniu.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Być kobietą czyli co kobieta nosi w torebce i czy dzięki temu jest prawdziwa


12 sierpnia 2014
Zainspirowana postem Ani 
http://kuradomowa.blogujaca.pl/2014/08/07/byc-kobieta-2/
zrobiłam porządek, a raczej przegląd tego co mam zazwyczaj w torbie i włala, Państwo sami sobie zobaczą (litościwie wywaliłam milion zmiętych paragonów, srylion starych list zakupów i śmiotki pochodzenia trudnego do określenia):

Wg kryteriów z postu Ani to ani ze mnie kobieta ani prawdziwa, a w torbie mam śmietnik… Bardzo źle?

środa, 6 sierpnia 2014

To twoje pierwsze dziecko więc co ty tam wiesz!


6 sierpnia 2014
Trochę do napisania tego skłonił mnie post Dani 
http://zbytmloda.blog.pl/54-matka-optymistka-matka-pesymistka/#comments

I tak się uśmiechnęłam pod nosem, bo ileż ja razy słyszałam…
… że powinnam dawać Pannie M sztuczne mleko, bo NA PEWNO mam zbyt słaby pokarm i się biedactwo nie najada – 6 miesięcy przeżyła w niezłej formie, lekarz zastrzeżeń nie miał.
… na dworze ok 20 stopni, świeci słońce, wieje lekki wiatr, jedziemy na spacer, Panna M w wózku z postawioną budką, bez czapeczki – zobaczysz, jak ją będziesz wozić bez czapki na TAKIM wietrze to potem nie pośpisz jak będzie płakać przy zapaleniu ucha. Ja wiem, moje dzieci miały, to ja wiem…
… Panna M ma rozłożony kojec w dużym pokoju pod oknem. Miejsce, które jest dla nas najwygodniejsze i w zasadzie jedno z dwóch możliwych – albo tu albo przy regałach z książkami, w drugim końcu pokoju. Wg mnie średnio fajnie, bo w ciemnym kącie, z dala od okna, więc sobie bryka pod oknem, a przy okazji widzi czereśnię i zafascynowana obserwuje jak się liście ruszają. Kiedy tam leży, a jest wiatr okno jest tylko otwarte „na uchył”, jak nie wieje na oścież. Moja Teściowa przez cały pobyt ostatnio truła mi głowę i próbowała nawet przestawiać kojec pod regał, no bo przecież dziecku wieje… A niech kuźwa wieje, tyle czasu jej niby wieje i jeszcze nie wywiało.
… upały przeokrutne, Panna M ma nadmuchaną wanienkę turystyczną w ogródku i tapla się w wodzie po kilkanaście minut, potem bryka na kocyku. Nie boisz się takiego maleństwa w wodzie na dworze trzymać? Może się przecież pochorować, owiać ją może, no to chociaż po kąpieli ja ubierz, a nie trzymaj takiej rozebranej…. No jakaś taka niebojaźliwa jestem i się nie boję…
… Panna M miała niecałe 6 miesięcy kiedy wywieźliśmy ją na Mazury, 450 km samochodem. A nie boicie się z takim małym dzieckiem jechać TAK DALEKO? Tyle wypadków na drogach, jeszcze się co stanie… No niby racja, że wypadków na drogach sporo, ale to wg mnie nie powód, żeby z dzieckiem się nie ruszać z domu. Kilkaset metrów od chałupy mamy skrzyżowanie, na którym co rusz są stłuczki, czasami niestety ze skutkiem śmiertelnym. Idąc tym tropem nie powinnam w ogóle za kółko wsiadać, bo mogę zginąć i dziecko osierocić…
… a bo ona ci jakieś takie dziwne kupy robi! Powinny być rzadsze i kolor jakiś nie taki… No kurde, robi takie jakie umie, jak przestanie robić będę się martwić…
… a nie boisz się, że ci z tego wózka/fotelika do karmienia wypadnie? Przypnijże ją pasami! Przypnę, jak będzie na tyle mobilna, że będzie to konieczne, póki co niech korzysta ze swobody, zwłaszcza, że ma się ją cały czas na oku…
… No co ty robisz, przecież ta zabawka spadła na podłogę, sparzyć trzeba, żeby dziecko pleśniawek nie dostało, tu przecież PIES chodzi! No chodzi. Psy tak mają, że chodzą, a nie fruwają. A że spadła? No nie pierwszy i nie ostatni raz, a może właśnie dzięki temu, że ma od małego kontakt z psim futrem i rozmaitymi bakteriami na zabawkach to nie wie co to jest pleśniawka…
Na każdym kroku słyszę dobre rady. Odkąd zaszłam w ciążę ciągle ktoś mnie czymś straszy, o czymś informuje, przed czymś przestrzega, wie lepiej, więc poucza… Gdybym to wszystko brała do siebie to doszłabym do wniosku, że jestem najgorszą matką na świecie, bo wożę dziecko bez czapeczki po niebezpiecznych polskich drogach, z brudną zabawką w dłoni.
I tak, mam świadomość, że na dzieciach znam się jak świnia na gwiazdach i zapewne nie uniknę błędów wszelakich, ale przede wszystkim zdałam się na instynkt. Swój własny. I wszelkich „dobrych rad” wysłucham, ale sobie je przemyślę i jeśli wyjdzie mi w moim małym rozumku, że są słuszne to je zapewne zastosuję. A z całą resztą zrobię po swojemu. I najwyraźniej w tym szaleństwie jest jakaś metoda, bo Panna M za kilka dni skończy 8 miesięcy i póki co ma się świetnie.
A kiedy mam gorszy dzień i przytka mi się sito na wszelkie dobre rady i jakoś to wszystko bardziej do siebie biorę, to powtarzam sobie, że tak czy siak wyżej dupy nie podskoczę a i nie ma szans, żeby wszystkich zadowolić. I podejmując takie, a nie inne decyzję, w większości przypadków, wyznacznikiem ich słuszności jest uśmiech na małym ryjku mojej Córki.

piątek, 1 sierpnia 2014

Zatrzymaj się na moment…


1 sierpnia 2014
Za niecałe 20 minut Godzina W. Zatrzymaj się. Pomyśl o Nich. Posłuchaj. Tekst Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, sprzed wojny, sprzed Powstania. Jakoś tak dziś od rana za mną chodzi…

czwartek, 31 lipca 2014

Jaki jest związek między osiadaniem gruntu, odchwaszczaniem chodnika i urwanym reduktorem w liczniku gazu


31 lipca 2014
Wczoraj wieczorem przez otwarte okna do domu wlatywał smrodek gazu. Gaz było czuć i w ogródku. Dzisiaj wezwałam pogotowie gazowe i okazało się, że grunt osiadł i szarpnął rurkę z gazem, licznik wisi w ukosie a nie jak powinien, naruszyło wszystkie plomby, wyrwało reduktor i nie jest dobrze. Nie mam chwilowo gazu, a w związku z tym nie mam ciepłej wody, a obiad gotowałam na kuchence turystycznej… Wieczorną kąpiel zaliczymy w pokoju gościnnym w mojej pracy…
I tak się zastanawiam… Przez ostatnie dwa dni skrupulatnie odchwaszczałam chodniczki, wyrywając z nich chwasty. Niektóre korzenie miały takie, że zastanawiałam się czy na końcu nie będzie dyndał jakiś Australijczyk… No ale to chyba nie moje odchwaszczanie spowodowało, że grunt osiadł, zwłaszcza, że to po drugiej stronie domu….. Ja nie chcę mieć takiej mocy….

środa, 30 lipca 2014

Upał


30 lipca 2014
Gorąca lipcowa noc. Okna pootwierane w całym domu, a chłodu jak na lekarstwo. Panna M śpi niespokojnie, popłakuje przez sen, co chwilę chce zmieniać bok do snu, ale z każdym przekręceniem gubi się albo smoczek albo pieluszka. Cichy, ale zdecydowany protest. Tym samym i ja mam niespokojną noc. Na szczęście daje nam obu pospać i budzimy się o 8:30. Ja nieprzytomna, ona rześka jak morska bryza, czyli wchodzimy w standardowy poranek. Przewijanie, przebranie z piżamki, mleko, zaraz potem kaszka, zabawa, nieudana próba drzemki. Jedziemy na szczepienie. Ważenie, mierzenie, wizyta u lekarza. Kilka minut rozpaczy, ale szczepienie się odbyło. Panna M zmęczona wrażeniami zasypia w samochodzie, choć spędzamy w nim niecałe 15 minut. Gorąco. Nie ma czym oddychać. Dziecko ląduje w wózku, w cieniu pod drzewem ja rzucam się do odchwaszczania chodnika, Już drugi dzień z tym walczę, ale w końcu widać efekty. W trakcie odchwaszczania wypadł lew piszczałka, zgubił się gryzaczek, generalnie jest źle i trzeba pomarudzić, smoczek, pieluszka, niespokojna drzemka, spocone małe ciałko i to ciężkie powietrze wokół. Obiad nasz, obiad Panny M, kończymy odchwaszczanie. Gorąco. Niby zapowiadało się na burzę, ale chyba rozeszło się po kościach, ciężkie powietrze wisi  dokucza. Wspólna zabawa, śpiewanie o stokrotce i dziewięciu pieskach, jeszcze trzeba uprzątnąć te chwasty co powyrywałam. Pora deseru, gotuje kaszkę i się przy okazji. W końcu pora kąpieli. Jeszcze tylko mleko i spać. Panna M w łóżeczku, bez kocyka, w samej piżamce, cała mokra, w domu niby lepiej niż na dworze, ale mam wrażenie, że nie ma tlenu i zaraz się podusimy. Sprzątam efekty odchwaszczania – 6 pełnych taczek. Jest 20:10. Jeszcze trzeba zrobić zakupy, sklep czynny do 21-szej. Szybko spłukuję z siebie kurz, brud i pot, wciągam koszulkę i krótką spódnicę, sandałki, jadę. W sklepie nie ma czym oddychać, sprzedawczynie zmęczone, klienci zmęczeni, dobrze, że mam listę, bo w głowie wata. Wracam, dochodzi 21-sza, a na dworze nieznaczny chłód. Bardziej o porze doby przypominają komary, które tną po odsłoniętych nogach. W domu nadal wszystkie okna pootwierane, na szczęście w zeszłym roku zamontowałam moskitiery. Chłód wieczorny nieśmiało wkracza do domu, ja jednak jestem już zbyt zmęczona by to odczuć. Jeszcze kolacja, rozpakowanie zakupów. Jeszcze prysznic. W międzyczasie Panna M kilka razy się wybudza z niespokojnego snu, bo smoczek, bo pieluszka, bo sen zły. Tulę, uspokajam, mam dość, jest mi tak strasznie gorąco. Czuje się jakbym wróciła na początek tego tekstu. Gorąca lipcowa noc. Okna pootwierane w całym domu, a chłodu jak na lekarstwo. Panna M śpi niespokojnie… Powtórka?

wtorek, 29 lipca 2014

Słoik wspomnień


29 lipca 2014
… mam kilka lat. Idziemy z Mamą na spacer, na dawne torowisko, rośnie tam mnóstwo poziomek. W Kiosku Ruchu Mama chce kupić mi piłkę, jednak ja dostrzegam na małej tekturce przypiętego kota w butach – przypinkę. Kot ma na głowie kapelusz, a na nogach buty. Między butami na sznureczku jest zawieszony mały, biały dzwoneczek. Jeszcze nie wiem do czego służy dzwoneczek, ale wiem, że chcę go mieć. Nie piłkę, kota. Na pewno, nie chcę piłki, chcę kotka! Mama kupuje kotka, okazuje się, że jak się pociągnie za sznureczek z dzwoneczkiem to kotek porusza łapkami. Z kotem przypiętym do bluzeczki idziemy zbierać poziomki. Mają nieziemski smak, a ja tak strasznie się cieszę z kota w butach.

… mam kilka lat. Jest lato, jeździmy z Mamą autobusem do mojej ciotki i kuzyna. W ich miejscowości jest odkryty basen. Chodzimy tam w każdy słoneczny dzień. Mój kuzyn, starszy ode mnie o kilka lat umie już pływać, ja nie. Z zazdrością na niego patrzę i nie mogę się doczekać kiedy też tak będę umiała. Pluskam się w najpłytszym basenie dla dzieci i minę mam niewesołą. Mama kupuje mi dmuchane koło ratunkowe. Jest białe i ma narysowane 2 zielone delfiny. Mogę dołączyć do kuzyna w najpłytszej części większego basenu.

… lata 80-te, jadę z Rodzicami pierwszy raz kolejką na Kasprowy Wierch. Ekscytacja miesza się ze strachem. Ruszyliśmy i nagle ludzie zaczynają sobie coś pokazywać przez okno. Ja jestem za mała, nie sięgam do okien wagonika, słyszę tylko okrzyki zachwytu „jaki piękny, jaki wielki”. Nagle czuję, że czyjeś ręce mnie unoszą i słyszę kołu ucha roześmiany męski głos, mówiący niezrozumiałe słowa „Look, look, It’s deer!”. Zerkam przez okno, a tam piękny, wielki jeleń spokojnie pije wodę stojąc przednimi nogami w potoku, a roześmiany Anglik, który mnie podniósł pokazuje mi go ruchem brody.

… przełom lat 80-tych i 90-tych. Jesteśmy na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej. Tradycyjnie po obiedzie idziemy z Rodzicami i „Wujkami” i kuzynem do baru „Pod modrzewiem”. Dorośli piją zimne piwo, my z kuzynem dostajemy po soku i paczkę słonych paluszków. Bar pachnie dermowymi siedzeniami i tym czymś czym pachną bary. Udajemy, że pijemy piwo i palimy papierosy z paluszków. Za tym samym barem, na drewnianej ławeczce Tato uczy mnie robić balony z gumy do żucia Donald. Te wakacje już zawsze będą miały smak i zapach gumy rozmazanej na całej buzi.

… lata 90-te. Razem z Rodzicami i „Wujkami” spędzamy wakacje w Zatorze nad Skawą. Idziemy z kuzynem nad rzekę, nagle zauważamy, że trawa się rusza. Dość bezmyślnie wsadzam rękę w trawę,żeby sprawdzić co to za zwierzątko. Dotykam czegoś mięciutkiego i ciepłego. Kuzyn rozgarnia trawy, a tam mały kret. Czarne lśniące futerko i różowy ryjek i łapki. Jest piękny!

… lata 90-te. Mam kilkanaście lat i jestem nieprzytomnie zakochana. Wieczorem, kiedy mój chłopak idzie do domu zabieram psa i odprowadzam go przed blok. Schodzimy klatką schodową i nagle gaśnie światło. On zatrzymuje się dwa stopnie poniżej mnie, odwraca się i delikatnie mnie całuje. Mój pierwszy pocałunek. Wychodzimy przed blok i nim się rozstajemy patrzymy w niebo pełne gwiazd. Jestem zakochana i szczęśliwa.

… rok 2000. Matury. Dzień wyników egzaminów pisemnych. Idę razem z koleżanką. Obie jesteśmy przerażona, choć wiemy, że nie ma się czego obawiać, bo zdać pewnie zdałyśmy. Do ściany z wynikami podchodzimy jak na ścięcie. Z wrażenia nie umiem znaleźć swojego nazwiska na liście tych co zdali. Przerażona biorę głęboki oddech i sprawdzam jeszcze raz. Jest! Zdałam! Język polski na 5, matematyka 4!

… ten sam rok, jadę pociągiem z przyjaciółką do Krakowa zobaczyć wyniki egzaminu na studia. Moje być albo nie być, złożyłam papiery tylko na ten jeden kierunek. W pociągu słucham walkmana z kasetą Myslovitz „Miłość w czasach popkultury”, jestem skupiona, cicha i mocno przejęta. Listy z wynikami wiszą na zewnątrz, przyklejone na wielkiej szybie obok rozsuwanych drzwi. Szukam się na liście. Jest! Zdałam! ZDAŁAM!! Piszczymy jak wariatki, muszę zadzwonić do Mamy! Aparat telefoniczny jest w budynku wydziału. Rozradowana lecę w stronę drzwi i rozbijam się na szybie, bo drzwi nie zdążyły się rozsunąć. Zdałam!

… rok chyba 2001, wrzesień, Tatry. Idziemy z grupą znajomych na Kasprowy Wierch od strony Hali Gąsienicowej. Głupi pomysł, mogliśmy zostać w schronisku, bo cały czas pada nieprzyjemna mżawka a widoczność jest raptem na kilka metrów. Ale im wspinamy się wyżej tym chmury rzedną i tuż pod Kasprowym nagle wychodzimy ponad nie. Nad nami błękitne niebo bez jednej chmury, słońce oślepia, a pod nami białe jak mleko chmury. Obserwujemy  swoje cienie z tęczowymi aureolami wokół głowy, chłoniemy niesamowite widoki, nie mogąc uwierzyć, że kilka metrów niżej jest mokro i zimno. Jestem w niebie.

… rok 2005. Kilkanaście godzin temu zostałam Żoną, a teraz jesteśmy od domu prawie 700 km, jestem pierwszy raz w życiu nad morzem. Idziemy przez Świnoujście, zbliżamy się do plaży. P. mówi, żebym zamknęła oczy i chwyciła go za rękę. Śmiejąc się zamykam oczy i daję się prowadzić. Narasta szum i wieje coraz silniejszy wiatr. W pewnym momencie zatrzymujemy się i P każe otworzyć mi oczy. Powoli unoszę powieki, a przede mną jest plaża i morze. Szum fal, ciepły piasek pod stopami i krzyk mew. Zakochuje się bez pamięci i wiem, że już zawsze będę za morzem tęsknić. I chcieć tam wrócić.

… rok 2011, lipiec. Niesamowita pełnia księżyca, jest ok 2 w nocy, razem z B. drapiemy się na Sokolicę. Z zapalonymi czołówkami, które oświetlają niewielki fragment ścieżki i lasu, zdyszane, podniecone nocną wyprawą pniemy się coraz wyżej. Wychodzimy ponad granicę lasu, czołówki możemy zgasić, bo księżyc daje wystarczająco dużo światła. Idziemy w stronę Diablaka. Jest cicho, jest nieziemsko, kosodrzewina czepia się kosmatymi łapkami gałązek naszych spodni. Milczymy, każda pogrążona w sowich myślach, chłoniemy magię tej chwili. Na szczyt docieramy na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca, nieśpiesznie zjadamy śniadanie, jest ok 4 nad ranem, wokół żywej duszy. Pomału zaczyna wschodzić słońce. Spełnia się moje marzenie – przeżyć wschód słońca na Królowej Beskidów.

… rok 2013, wracam do domu z pracy, P jest w Warszawie. Robię test ciążowy i z napięciem wpatruje się w to co pokaże. Są! Chyba są dwie kreski. Jedna wyraźna, druga blada, ale jest. Chcę bardzo wierzyć, że to jest ta druga. Robię zdjęcie testu, wysyłam mmsem do P i zabieram Psa na spacer. Idę powoli przez łąkę, Pies zajęty swoimi sprawami biegnie kilka metrów przede mną. Uczucia rozmaite mnie rozsadzają. Dotykam swojego płaskiego brzucha, delikatnie go głaszczę, jednocześnie będąc szczęśliwą i przerażoną. Jednak bardziej szczęśliwą. Rano następnego dnia powtórzę test. Ale już teraz czuję, że Ono tam jest.

… grudzień 2013. Jedziemy do szpitala, chyba Mała chce już wyjść. Mijają niecałe dwie godziny, jest 13:20, leżę na stole, nie czuje własnych nóg, nagle położna kładzie mi na piersiach maleńkie, cieplutkie ciałko, pielęgniarka przytrzymuje mi głowę, żebym nią nie ruszała, a lekarz mówi „gratulujemy, ma pani piękną córkę!”. Nie widzę jej, tylko czuję to małe ciałko, czuję jak ciepła łza spływa mi po skroni wprost do ucha. Właśnie zostałam mamą.

Słój pełen dobrych chwil, cudownych wspomnień. Każdego dnia staram się coś do niego dorzucić, jakiś moment, jakąś chwilę, która dała radość, wywołała uśmiech, sprawiła, że poczułam się szczęśliwa. Lubię w tym słoju czasem sobie pogrzebać i wrócić myślami do chwil, które bezpowrotnie minęły, nigdy nie wrócą, ale mam je zapisane w swojej pamięci. Wiem, że przede mną jeszcze mnóstwo takich chwil, którymi będę zapełniała ten swój tęczowy słoik. I mam nadzieję, że nigdy w nim miejsca nie braknie.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Dziwy, panie, dziwy!


28 lipca 2014
Mikser działa. Ojciec wziął, włączył go do gniazdka i uruchomił. Warczy tak jak zawsze. Spojrzał na mnie z pobłażaniem i powiedział, że mam nie wymyślać. Kiedy P., Panna M i Pies świadkami, że coś trzasnęło dwa razy i się dymiło i śmierdziało… No nic, Ojciec mi nie wierzy, ale ważne, że mikserek mój zieloniutki działa.

Panna M śpi cudnie – tfu, tfu na psa urok! Za to pies dziś oprócz śliwek zjadł surowe ogórki, pomidora, grillowane cukinię, paprykę i cebulę i zastanawiam się czy w nocy nie będzie potrzebował pilnie wyjść… A poza tym to powiem Wam, że szaszłyki z kurczaka zawiniętego w boczek są wyśmienite! Mniam, mniam!

niedziela, 27 lipca 2014

Czy mikser może leżeć na stole podłączony do gniazdka czy też nie może?


27 lipca 2014
Panna M spała wczoraj grzecznie wybitnie, a Pies dziś odmówił spożycia śliwki. Fascynujące, fascynujące, obserwuję nadal, będę donosić!
Za to zepsułam sobie dziś mikser. W zasadzie chyba zepsułam. I w zasadzie sam się zepsuł. Robiłam ciasto i ubijałam mikserem śmietankę. Zawsze, ale naprawdę ZAWSZE po skończeniu używania miksera, blendera itp ustrojstw od razu wyłączam je z kontaktu. Dziś był ten pierwszy raz kiedy tego nie zrobiłam.
Siedzimy w pokoju, a nagle z kuchni dochodzi dźwięk jakby szklanka pękła. I zaraz po niej następna. Już sobie zwizualizowałam, że moja delicja porzeczkowo – wiśniowa (jakby ktoś chciał przepis to wrzucę :) ) spadła na podłogę – położyłam ją dosyć ryzykownie na kancie zlewozmywaka, żeby szybciej wystygła… Wpadam do kuchni, a tam mikser sobie leży, dymi i śmierdzi. Odłączyłam. Dalej sobie teraz leży, już nie dymi i chyba nie śmierdzi, ale do tej pory nie mam pojęcia czemu tak mu się zrobiło…
Nie można zostawiać wyłączonego, ale podpiętego do gniazdka miksera na stole? Naprawdę?
Ktoś? Coś? Jakiś pomysł? Ja jutro skonsultuję to z Tatą, jest elektrykiem, może uzdrowi mikser?

sobota, 26 lipca 2014

Rytuały dziecięco – psie


26 lipca 2014
Wczoraj tuz po jedzeniu Panna M padła i bardzo ładnie spała, w porównaniu z poprzednim wieczorem. O 23 się przebudziła, zjadła mleka i zasnęła. Po 5 minutach się obudziła i przystąpiła do ognistego i radosnego przemówienia, przerywanego radosnym wierzganiem i gromkim tłuczeniem smoczkiem w szczebelki. Rozrabiała godzinę i zupełnie nie przeszkadzało jej to, że północ mija, światło zgaszone, a matka warczy w poduszkę.
Dzisiaj wykąpana zjadła mleko, i od razu zasnęła.
Z dzika fascynacją i odrobiną lęku obserwuję w którą stronę podryfuje dzisiejszy wieczór i dzisiejsza noc.
Pies nadal je śliwki, ale już nie obiera i nie wypluwa pestek. Również obserwuję.
Nuda, nic się nie dzieje, a mnie fascynują wieczorne zwyczaje mojego dziecka i kulinarne zwyczaje mojego psa. Tak, mam nudne życie. Tak, kocham je. Nad życie.

piątek, 25 lipca 2014

O krecie, psie i śliweczce


25 lipca 2014
Dzisiejszy wieczór upływa błogo i w ciszy – Panna M po kąpieli i wieczornej konsumpcji mleka udała się na mych ręcach do łóżeczka, wtuliła nosek w pieluszkę, zaciamkała smoczkiem i tyle jej było. Nie trafiam za nią.
Poza tym kupy nadal na parapecie, w ogrodzie pojawił się kret i se ryje. Wyrył 4 kopce. A ja podejrzewałam psa o problemy gastryczne! Ale bliższy rzut oka na kupki zmył winę z psich jelit i przerzucił na kreta. Niech se ryje, chwilowo mi nie przeszkadza.
Za to pies namiętnie i z miną prawdziwego konesera zajada mirabelki! Dzisiaj Panna M spała sobie w wózku, a ja się leniwie huśtałam i słuchałam audiobooka, a Pies upierdliwie domagał się zabawy. No to rzuciłam mu „na odwal się” mirabelkę. Radośnie po nią pobiegł, wrócił, chwilę poturlał, a potem objadł skórkę, następnie pożuł, pożuł i wypluł pestkę. Rozejrzał się czujnie i zobaczył, że śliweczek jest więcej. Wypluwał te niedojrzałe i zajadał te żółciutkie. Zjadł chyba z osiem, więcej w odpowiednim kolorze nie było. Normalne to? Jesienią w sadzie zażerał się jabłkami – też najpierw obierał ze skórki, teraz śliwki…

czwartek, 24 lipca 2014

Wieczorne rytuały Panny M


24 lipca 2014
Panna M najwyraźniej hołduje zasadzie, że należy żyć tak jakby każdy dzień był jej ostatnim i kompletnie nie wierzy jak jej mówię wieczorem, że jutro też jest dzień, będziemy odkrywać świat i zdąży się pobawić kotem – kulawcem. Nie, moje dziecko dokazuje w łóżeczku, oczy jej się zamykają, marudzi ze zmęczenia, ale jeszcze machnie smoczkiem, jeszcze sprawdzi co ma za plecami, jeszcze skubnie kotu – kulawcowi ogonek, jeszcze popiszczy, poprycha, zrobi głegłęgłegrrrrrrr….
Kocham Ją nad życie, ale wieczorem, kiedy marzę o chwili dla siebie mam ochotę ją zamordować, jednocześnie śmiejąc się pod nosem z dźwięków jakie dochodzą z pokoju obok. Ułoułoyłogrrrbudeeee.

środa, 23 lipca 2014

Sroka i kupa w jednym stali domku…


23 lipca 2014
Z racji zawodu wyuczono – wykonywanego jest mi po drodze z szeroko rozumianą przyrodą. Bez tego wykonując czasami swój zawód oszalałabym. I ową przyrodę w ogródku mam, obserwuję, toleruję, lubię. Ale ptaki zaczynają doprowadzać mnie do szału. Sroki drą cholerne dzioby odkąd pierwszy brzask nastanie. Srok nie znoszę. No ale gdyby tylko się darły…
Kiedyś, kiedy zbierałam psie kupy przed koszeniem trawy, zżymałam się na Psa, że głupek nie umie kicnąć w jednym miejscu tylko coś mu się porobiło i lata z tymi kupami po całym ogrodzie. Aż kiedyś przyuważyłam, że sroki bardzo interesują się psimi odchodami, a co lepsze to przenoszą je w różne miejsca. Szczytem wszystkiego, jak mi się wtedy wydawało, było znalezienie fragmentu psiej kupy na huśtawce. Wywaliłam, umyłam huśtawkę i poza rozwlekaniem kup, nim je zdążę sprzątnąć, problem ucichł.
Dzisiaj rano odsłaniam roletę, otwieram okno, patrzę, a ja mam na parapecie (na szczęście zewnętrznym) cała masę psich wałeczków. Oszaleję.
Ktoś? Coś? Jakiś pomysł?

niedziela, 20 lipca 2014

Unitra, świerk i grzybica czyli jak nie organizować sobie wakacji


20 lipca 2014
No dobra, Państwo potrzymają kciuki, żeby się znów coś nie spiertentegowało, bo robię ripleja!
Dla tych nie w temacie riplej to będzie ciąg dalszy naszych pamiętnych wakacji 2006 i słoweńskich przygód (o, tych 
http://agulec.blog.pl/2014/07/16/swietujemy-rocznice-slubu-czyli-slowenia-tam-i-z-powrotem/
).
Otóż pomimo przygody życia troszkę doskwierał nam wtedy brak wakacji, ale jednocześnie najdroższy alternator świata pochłonął nasze wakacyjne finanse. Stanęło na tym, że szukamy czegoś na weekend, blisko i tanio. Padło na Węgierską Górkę, na… A nie, nie napiszę na co, bo nie chciałabym, żeby ten wpis był antyreklamą tego miejsca, być może uroczego i cudownego, a tylko dla mnie nieodpowiedniego. No ale nie uprzedzając faktów… Znaleźliśmy w Internetach nocleg za 18 zł! Zarezerwowaliśmy sobie dwa noclegi i ruszyliśmy na podbój Beskidów. Zajechaliśmy na miejsce i powitał nas zapach obiadu, a konkretnie smażonej rybki (piątek wszak to był). Recepcja była tuż przy stołówce, zapachy obiadowe królowały, a w szklankach studził się kompot truskawkowy. Dostaliśmy klucz, pani nam wskazała budynek w którym jest nasz pokój i udaliśmy się do niego z niewielkim naszym bagażem.
Pokój nie spodobał mi się już na wejściu, bo był ciemny. Sprawcą braku światła naturalnego był świerk – gigant rosnący za oknem. Pokój zdecydowanie pamiętający dawne czasy i lata świetności mający za sobą – dwa tapczaniki skrzypiące przeokrutnie, stolik, dwa krzesła, szafa, stara dobra i wysłużona Unitra na nocnej szafce, w rogu pokoju umywalka. Ja po lustracji pokoju pobiegłam zobaczyć łazienkę – wspólną na korytarzu. Trzy boksy, oddzielone od siebie wykafelkowanymi ściankami, od reszty łazienki osłonięte zasłonkami, w dwóch na podłodze takie grube kwiatkowe maty, a trzeciej takie coś a’la paleta… Moja wyobraźnia już podsunęła mi wizję wszelkich grzybic i innych atrakcji, bo przypomniało mi się, że nie zabrałam ze sobą klapek (klapków?) pod prysznic… Z miną średnio wesołą wróciłam do pokoju, gdzie P. testował radio. Odbierało tylko Dwójkę, gdzie pani egzaltowanym głosem zapowiadała wieczorny koncert najpierw Bacha, a potem Szopena… Wysłałam P. do łazienki, a sama siłą powstrzymałam się, żeby się nie rozpłakać. To nie był pokój marzeń, to była łazienka z moich koszmarów. P. wrócił i próbując się uśmiechnąć powiedział, że to tylko dwie noce, damy radę i chodźmy coś zjeść. W drodze do centrum szliśmy trzymając się za ręce, każde pogrążone w swoich myślach. Moje mniej więcej brzmiały „JA CHCĘ DO DOMU!!!!!!!!!”. Na obiad była pizza w Pizzerii Przystanek, gdzie zjedliśmy najpyszniejszą na świecie pizzę Frutti di Mare. Z pełnym brzuchem, w błogostanie, sącząc coś zimnego wypaliłam, że ja nie chcę tam wracać, że ja tam wpadnę w depresję w tym ciemnym pokoju słuchając Bacha, że ja się boję grzybicy, że uciekajmy! P. podchwycił pomysł i powstał niecny plan. Wracamy prędkim krokiem zdenerwowanych ludzi, Ja lecę po plecaki, P. idzie do pani w recepcji wyjaśnić, że dostaliśmy pilny telefon z domu i niestety musimy wracać i że bardzo nam przykro, jeśli trzeba to zapłacimy za rezerwację i zaplanowany pobyt. Pani się troszkę zmartwiła, zatrzymała tylko zaliczkę i życzyła nam szczęśliwego powrotu. Jadąc przez Węgierską wypatrywaliśmy jakichś noclegów i na jednym płocie wisiał szyld „wolne pokoje”. Pan akurat miał wolną dwójkę, w której czekała nas czyściuteńka łazienka, nieskrzypiące łóżko, radio z kilkoma stacjami do wyboru i widok na ogród i góry w oddali. Nocleg za 30 złotych. I spędziliśmy leniwy weekend bycząc się nad Sołą, leżakując w ogrodzie i łażąc po Węgierskiej Górce, do której lubimy wracać. Po kilku latach okazało się, że mieszkaliśmy płot w płot z naszymi Przyjaciółmi, dzięki którym Węgierska kojarzy mi się jeszcze milej :)
I gwoli wyjaśnienia. Nie jestem damą co to musi mieć luksusy i bógwieco, a do tego chce to mieć za 18 złotych. Mogę spać w schroniskach, na salach wieloosobowych i mieć jeden wspólny prysznic na cały budynek, ale akurat wtedy, po tej całej Słowenii ten pokój przelał czarę goryczy.
I po raz pierwszy i ostatni złamałam zasadę o zabieraniu klapek (klapków?) pod prysznic. A od tamtych wakacji jak szukamy noclegów to z miejsca odrzucamy te, gdzie nie ma zdjęć pokoi i łazienek.

Edit: … zrobiłam ctrl+a, robię ctrl+c, a tu się wyświetliło samo c (tekst znikł był). Ctrl+z nie działa… Już miałam się rozpłakać i walnąć się w ten durny łeb, już kliknęłam dodaj wpis i chciałam Wam powiedzieć, że fatum zawisło, tekst ten nie chce ujrzeć światła dziennego, ale coś mnie tknęło i zrobiłam na wszelki wypadek ctrl+v. I jest. Uf, napijmy się z tej okazji wody mineralnej! :D

Edit edit: z tego wszystkiego zapomniałam tytułu!

piątek, 18 lipca 2014

O rozmrażaniu lodówki i kotach dwóch


18 lipca 2014
Dzisiaj ripleja nie będzie. Nie mam do niego głowy, bo zmęczona jestem. Do tego Panna M robi zamach na moją osobistą, wolną, wieczorną chwilę z Internetami i co chwilę zaczyna marudzić w łóżeczku. A ja biegnę, po raz fafnasty przekonać ją, że nic jej w łóżeczku nie grozi, nie umarłam, nie uciekłam, jestem w pokoju obok i w ogóle to zaśnij już mały szatanie!

Dokonałam dzisiaj rozmrożenia lodówki i jej generalnego mycia, połączonego z całkowitą deburdelizacją i wywaleniem rzeczy, które albo się zestarzały albo stały tam nie wiedzieć jak długo i czekały na nie wiadomo co (P: o, to my mieliśmy oliwki?!?!?!). I podczas szturchania opornego lodu szpatułką, łapania wody w szmatkę, wykręcania szmatki i tych wszystkich durnych czynności, niezbędnych przy rozmrażaniu lodówki przypomniało mi się jak kiedyś moje dwa koty pomagały w rozmrażaniu :) Mieszkaliśmy wtedy u teściów, na piętrze nie mieliśmy jeszcze zrobionego aneksu kuchennego, ale mieliśmy malutka lodóweczkę, którą miał P., kiedy pracował i mieszkał w Katowicach. Oprócz lodóweczki mieliśmy też dwa koty – Kota Łobuza i jego siostrzyczkę SAMOZŁO Plamkę. Niestety Plamka z uwagi na to, że była najcudowniejszą kicią na świecie , córeczką mamusi cium cium cium i towarzyska była przeokrutnie, przez ową towarzyskość zginęła tragicznie pod kołami jakiegoś durnego fiuta (niech szczeźnie i nawet robaki niech go nie tkną) na moich oczach. Ale może o Plamce SAMOZŁO będzie innym razem. Dodam tylko, że Kot Łobuz ma się świetnie, mieszka u Teściów, bo nie chciał się z nami przeprowadzić (proszę, tak to się odbywało
http://agulec.blog.pl/2010/10/19/post-8/
).

Wracając do rozmrażania to co ja się będę rozpisywać. Państwo sobie pooglądają, a ja oddam się prasowaniu fafnastu milionów ubranek Panny M. No. To Wy sobie oglądajcie, a ja se idę.

A. Kot Łobuz to ten burasek pręgowany, a Plamka SAMOZŁO to ta jaśniutka córeczka mamusi cium cium cium, świeć Panie nad jej kocią duszą.

czwartek, 17 lipca 2014

Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzie…


17 lipca 2014
Napisałam ciąg dalszy wakacyjnych przygód w szkicu, oczywiście nie zapisałam, zrobiłam CTRL+A, kliknęłam na „Dodaj wpis” i przypomniało mi się, że jeszcze miałam zrobić CTRL+C ewentualnie CTRL+X…. Tekst poszedł się… No.
Nie, wcale się nie zezłościłam. A skąd.
Nie mam już siły na powtórkę. Państwo poczeka, a ja się pójdę położyć.