poniedziałek, 30 czerwca 2014

Śmierć maleńkich istotek


30 czerwca 2014
Dwa lata temu w rurce przy furtce gniazdko zrobiła modraszka. Nad rurką był maleńki daszek, ptaszkom nic nie kapało na łebki. Ale coś się stało najwyraźniej z mamą sikorką, bo któregoś dnia rurka nie ćwierkała, a po zajrzeniu okazało się, że są tam 3 maleńkie sikorki. Martwe. Z płaczem poszłam do P., że sikorki umarły i że już nigdy więcej sikorki w rurce, więc położyliśmy metalowy daszek tak, żeby nie można się było dostać do rurki.
W tym roku, ktoś z naszych gości najwyraźniej uznał, że rurka będzie wyglądała ładniej z daszkiem niż z leżącą na płasko blaszką. Zorientowaliśmy się jak rurka zaczęła ćwierkać. Tym razem bogatki. Przed wczoraj widziałam, że mama bogatka dość intensywnie uwijała się przy rurce, ale jakoś nie zwróciłam na to baczniejszej uwagi. A wczoraj P. pyta się mnie czy to ja położyłam daszek na płasko… No jak ja, przecież tam małe bogatki ćwierkają! Już nie ćwierkają – powiedział P. i odwrócił wzrok od mojego pytającego. Małe bogatki nie żyją, były już całkiem spore, trzy malutkie ptaszki. Albo wiatr albo mama bogatka strąciła daszek na płasko, bo gości nie było w ostatnich dniach… Bogatka się gorączkowała, bo nie mogła dostać się do dzieci. A maluchy, same, głodne i zmarznięte w tej rurce…. Kurwa. Nigdy więcej! Wszystkie rurki zostały zatkane tak, że żaden mały ptaszek już nigdy nie sprawi, że rurka zaćwierka, a jak przestanie ćwierkać rurka to ja zacznę pociągać nosem.
I tak, wiem, poniekąd to nasza wina, bo mogliśmy wcześniej już zatkać tę rurkę i nie byłoby kłopotu, ale wcale mi od tego nie lepiej….

piątek, 27 czerwca 2014

Witamina B12 czyli czy wiesz co jesz


27 czerwca 2014
Mamy na lodówce taki kalendarz ze zrywanymi karteczkami. Na każdej karteczce z tyłu jest coś – a to przepis, a to ciekawostki, a to dowcip, a to informacje o witaminach, kaloriach itp. Na 20 czerwca była witamina B12. Niezbędna do funkcjonowania układu nerwowego i rozrodczego. I podane są zawartości w poszczególnych produktach (mikrogramy na 100 g produktu). I tak oto czytam:
wątroba 68,0, wątróbka drobiowa 37,2, wątróbka 23,4, mięso 2,4, kurczak 0,9.
I się teraz zastanawiam czyja jest ta wątroba i wątróbka no i czym jest kurczak, no bo nie mięsem, ewentualnie z kogo jest to mięso….

środa, 25 czerwca 2014

List do „Przyjaciela”


25 czerwca 2014
SMS o treści mniej więcej takiej „po blogu widać, że bycie matką jednak kompletnie wyprało cię ze swoich pasji i bycia sobą dla samej siebie. Szkoda. Cóż, bywaj mamo.” zastał mnie w sklepie i odrobinę zmroził. Kiedyś powiedziałeś, że przecież nasza Przyjaźń przetrwa każdą burzę i że dla mnie zawsze będziesz. Wtedy lekko się zdziwiłam takimi deklaracjami, wszak znaliśmy się niedługo i dość pobieżnie. Potem faktycznie byłeś. Dużo i mocno w moim życiu, w kiepskich momentach mogłam na Ciebie liczyć. Kontakt stopniowo się rozluźniał, ale cały czas trwał. Nastąpiła przerwa i nagle taki sms.
Nie rozumiem Cię, wiesz? Zawsze wiedziałeś czym dla mnie jest blog, to nie jest zapis wszystkiego, tylko ewentualnych urywków z życia, które być może warto zatrzymać. Dobrze wiesz, że nie piszę o rzeczach o których wcale nie chcę pamiętać. I równie dobrze wiesz, że o rzeczach, których nie ma na blogu, Tobie bym powiedziała… Wystarczyłoby zadzwonić, napisać maila, może się spotkać i wtedy wiedziałbyś, że bycie matką z niczego mnie nie wyprało, że dając mi masę radości i szczęścia, jednocześnie przyniosło złość, lęki i frustrację tak wielką, że mnie samą jej ogrom przeraża. Ale łatwiej jest wysłać takiego smsa, a potem wyłączyć telefon, abym nie mogła się z Tobą skontaktować. Przyjaciel, to brzmi dumnie… Tylko, „Przyjacielu” mój, jakoś ciśnie mi się na klawiaturę prośba, by Bóg chronił mnie od przyjaciół, bo z wrogami poradzę sobie sama. Nie pozostaje chyba nic innego jak powiedzieć sobie „Żegnaj” i każde z nas odejdzie w swoją stronę. Tylko sama nie wiem czemu mi smutno, przykro i źle. Ale cóż, bywa, więc bywaj „Przyjacielu”….

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Miałam ci ja(…)błonkę ;) …


16 czerwca 2014
… tfu, czeresienkę, więc uprzedzając dzikie hordy szpaków zerwałam sporą miseczkę czereśni i popełniłam ciasto kruche z budyniem, czereśniami i galaretką.
Przepis wygląda następująco:

Składniki:
- mąka – ok 370 g plus 1 łyżeczka
- margaryna – 250 g
- cukier – ok 100 g plus ze dwie łyżki
- 1 żółtko
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- masło – 100 g
- 450 ml mleka
- budyń waniliowy bez cukru
- czereśnie – im więcej tym lepiej ;)
- galaretka wiśniowa

Ciasto: z mąki margaryny, cukru, żółtka i proszku do pieczenia zagniatamy kruche ciasto i chowamy na godzinę do lodówki (moje siedziało całą noc). Wyklejamy blachę ciastem – spód i brzegi – cisato na spodzie dziabiemy widelcem i pieczemy w temperaturze ok 190 stopni jakieś 15 minut – aż zacznie pachniec i się rumienić.

Masa budyniowa: Zostawiamy pół szklanki mleka, w której rozpuszczamy budyń i łyżeczkę mąki, a resztę mleka gotujemy z masłem i dwiema łyżkami cukru. Jak nam się mleko zagotuje to wlewamy rozrobiony budyń i przez chwilę gotujemy, mieszając nieustannie. Następnie masę studzimy.

Czereśnie drylujemy, a galaretkę robimy… no tak jak się robi galaretkę ;)

Ciasto nam wystygło, moje do tego jeszcze na bokach spłynęło tu i ówdzie co widać na zdjęciach – nie wiem jak to się robi, żeby nie spływało :( Na cisato wykładamy masę budyniową, a na niej układamy czereśnie. Chwilowo wygląda to tak:

Zdjęcie1643
Jak nam już galaretka zaczyna tężeć to wylewamy ją na nasze czereśnie i wkładamy to wszystko do lodówki. Ja się śpieszyłam i za wczesnie wylałam galaretkę i wsiąkła w ciasto, więc potem na szybko robiłam jeszcze drugą, żeby było widać, że jest galaretka. Efekt poniżej:

Zdjęcie1647
No a potem to nie pozostaje nam już nic innego jak tylko zasiąść do konsumpcji:

Zdjęcie1654

niedziela, 15 czerwca 2014

O co chodzi?????


15 czerwca 2014
Wprowadziliśmy Pannie M we wtorek marchewkę… tak w ogóle to od 30 maja dostaje odrobinkę kaszki mannej, żeby mieć kontakt z glutenem i rzuca się na ów paskudny grysik jak tygrys na gazelę – jak tylko zobaczy, że zbliżamy się z zieloną miseczką już jej się ryjek otwiera… no i jadła sobie tą marchewkę dośc przyzwoicie we wtorek, w środę i w czwartek. Ale w środę lekarz zasugerował wprowadzenie kaszki ryżowej. Kaszkę po raz pierwszy dostała w piątek, o czym nawet wspomniałam i zjadła kilka łyżeczek. Ale po południu marchewka już jej nie podeszła, a gluten zjadła chyba tylko z uprzejmości. Za to w sobotę – wczoraj – kaszki połknęła może pół łyżeczki, ale to tylko dlatego, że jej się poprzyklejała w paszczy i nie udało się jej wypluć, przy marchewce się rozpłakała, a gluten wyjęłam sobie z oka… O co chodzi, o co chodzi???????

piątek, 13 czerwca 2014

Jak hakerzy zaatakowali Feedly, a Panna M skończyła pół roku!


13 czerwca 2014
Przez ostatnie dni nie działał mój „Feedly”, w którym mam zasubskrybowane Wasze i nie tylko Wasze blogi. Jak dziecko we mgle normalnie, bo nigdzie indziej nie mam pozapisywanych adresów, a historię przeglądania usuwam na bieżąco. Nie było wesoło, ale dziś mój fidlik wrócił i pokazał, że mam ponad 60 nieprzeczytanych niusów. Pomału się odgrzebuję. A czemu fidlik nie działał? Bo okazało się, że zaatakowali go hakerzy ddos’em i serwer ataku nie wytrzymał, co dziwnym nie jest. Podobno hakerzy powiedzieli, że odpuszczą jak właściciel zapłaci haracz. Taka to historia. Kiedyś to słyszało się o tym, że właściciele lokali gastronomicznych albo sklepów w jakimś intratnym punkcie miasta haracz płacą lokalnej mafii za tzw. opiekę, ale żeby juz takie rzeczy w Internecie? Ech… No w każdym bądź razie narazie czytam, potem będę komentować :)
A kiedy hakerzy atakowali fidlika to moja Panna M skończyła pół roku! W ogóle to byliśmy na szczepieniu, wagowo tradycyjnie, ledwie sięga 3 centyla, za to wzrostowo śmignęła do 25… Na szczęście nasz pediatra nie z tych, co to jakieś centyle za wyrocznię mają i jej lekkością się nie przejmuje, twierdząc, że przybiera na wadze i to najaważniejsze. No i tego się trzymamy. Szczepienie przeszło bez większych lamentów, jeden zastrzyk nie został praktycznie zauważony, wystarczyło zrobienie „ciiiiiii” by podkówka z pyszczka zniknęła, a po drugim lamentu było może z 15 sekund. I marchewę wcina jak mały zając. Dziś był debiut kaszki mleczno – ryżowej z bananami i chyba zasmakowało. Zrobiłam jej w miseczce trochę za dużo, zresztą na pierwszy raz chyba nie ma co szaleć, więc dostała kilka łyżeczek. Panna M w krzesełku pół siedzi pół leży i rozsmarowuje sobie kaszkę ze śliniaka na mordce, ja próbuję trafić łyżeczką do pyszczka, a P. stoi nad nami i mówi „no kończ już jej dawać, na pierwszy raz wystarczy, kończ, kończ, bo mi wystygnie”… Zeżarł dziecku kaszkę.
No i tak nam dni ostatnie mijały proszę ja Was – leniwie i przyjemnie, bo upały zniknęły, można było posiedzieć na dworze, nawet trwę udało się skosić :) No, to ja lecę do Was :)

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Od tego upału nawet nie umiem tytułu wymyślić*


9 czerwca 2014
Przeżylim przygodę mazurską! Kilka refleksji z podróżowania z omc 6-cio miesięcznym brzdącem przez nasz piękny i dziki kraj. Otóż przewijaki na stacjach benzynowych to rzecz świetna. Pamiętacie, kiedyś Anna Mucha zrobiła awanturę bodajże na Orlenie, że w toalecie nie było przewijaka i Orlen stanął na wysokości zadania? No i słuszna to była decyzja, bo to naprawdę dużo rzeczy ułatwia. Ja akurat korzystałam z przewijaka na Lotosie. Duży, przestronny, mięciutki i tylko jedno ale. Za diabła nie otworzy się go jedną ręką (na drugiej mamy dziecko, no nie?). Jest przykręcony do ściany i żeby go rozłożyć trzeba nacisnąć z jego obu stron. Jednocześnie, Dwiema rękami. A my mamy jedną. Na szczęście akurat wychodziła z toalety pani i poprosiłam ją o pomoc, bo inaczej bym musiała chyba Pannę M odłożyć do umywalki :/
Panna M to najwyraźniej urodzony podróżnik i powsinoga (po mamusi), bo 6-cio godzinna podróż minęła bez histerii i marudzenia. Albo spała albo tłukła osiołkiem w pas, ewentualnie śpiewała do smoczka, zajadała pieluchę i radośnie prychała i pluła.
Jak wracaliśmy był nieziemski upał – termometr w samochodzie pokazywał 32 stopnie. Ja umierałam z tyłu, a Panna M dzielnie to znosiła. Wprawdzie była cała mokra od tego cholernego fotelika, mimo wyścielenia go pieluszką tetrową, która była zmieniana przy każdym postoju, ale zniosła to na tyle dobrze, że jak weszliśmy do domu, to po przewinięciu, przebraniu i nakarmieniu, odłożona do kojca spędziła na zabawie ponad godzinę. A my dogorywaliśmy z upału ;)
A nad jeziorem, kiedy siedzieliśmy sobie na pomoście, niedaleko siedziały sobie panie z dziećmi i jedna to musiała być jakaś krewna upiornej babci Kacperka (kto nie czytał o upiornej babci Kacperka to robi teraz KLIK), bo podobne farmazony wygłaszała.
No i tak o, Drogie Państwo. Zastanawiam sie kto zamawiał taki upał i komu wypadałoby za niego dać w mordę. Choć nie wiem czy mam na to siłę, bo P. jest w pracy do późna, a ja walczę z Panną M, która nie chce za cholerę zasnąć… właśnie zawodziła z braku smoczka, ratując się ssaniem pieluszki… więc mord za upał przeniosę może na jutro. Co też pewnym nie jest, bo jutro zaczynamy przygodę z marchewką. Ach, ach, tyleż wyzwań przed nami! ;)

* tytuł zawsze wymyślam na końcu

środa, 4 czerwca 2014

Co pani wie o macierzyństwie czyli jak spotkałam upiorną babcię Kacperka


4 czerwca 2014
Pogoda dziś była sprzyjająca, więc wcisnęłam Pannie M na łebek czapeczkę, nasmarowałam pyszczek kremem, wyciągnęłam wózek i w towarzystwie żaby grzechotki i zwierzątek na sznureczku ruszyłyśmy na spacer. Ostatnie nasze spacery ograniczały się do krążenia niedaleko domu, bo przynajmniej było cicho i mogłam w spokoju słuchać audiobooków, kiedy Panna M zażywała odświeżającej drzemki, śpiąc słodko w jeżdżącym wózku. I nie wiem co mnie dziś podkusiło żeby wybrać się na jedną z pobliskich ulic, dość spokojną, więc w sam raz na spacer.

Zazwyczaj nigdy nikogo tam nie spotykałyśmy, czasami pojedyncze osoby. Aż do dzisiaj. Dzisiaj zaraz na początku pojawiła się pani z wózkiem i zapytała czy może się dołączyć, bo jedziemy w tę samą stronę (wprawdzie jak ją spotkałam to jechała w przeciwną, ale chciała zawracać). Nie bardzo mi to było w smak, bo się nastawiłam na dalszy ciąg książki, no ale nie chciałam być niekulturalna i się zgodziłam. Pani okazała się babcią rezydenta niebieskiego wózka, 5-cio miesięcznego Kacperka. Po wypytaniu (ja nie musiałam o nic pytać, o wszystkim pani babcia mnie poinformowała) mnie o płeć i wiek mojej „zawartości” wózka zapytała niespodziewanie o pieluchy, jakich używamy. Zgodnie z prawdą mówię jej, że teraz kupuję pieluchy w Biedronce, bo mi tak najwygodniej, a nie są złe.  - No niech pani nie mówi! – zaprotestowała – Nasz Kacperek ma tylko i wyłącznie Pampersy, one są najlepsze na rynku, są też pewnie najdroższe, ale na dziecku nie można oszczędzać! Nie odważyłabym się założyć mu innej pieluchy, przecież nie wiadomo co dają do tych najtańszych! … Tak sobie pomyślałam, że skoro Pannie M tyłka nie wyżerają i zatrzymują to co zatrzymywać powinny to skoro to i tak są przesrane pieniądze , to po kiego mam przepłacać. Ale ugryzłam się w język i słuchałam dalej.

- W ogóle to córka kupuje Kacperkowi tylko markowe ubranka, no bo tylko takie są z najlepszych materiałów, pościel Kacperek ma sprowadzoną z Francji, taka wie pani, antyalergiczna, mięciutka. No śpi cudownie, calutką noc już przesypia, no chodzi spać o 23 i budzi się ok 5-6, ale bardzo ładnie śpi. A córka? No Panna M idzie spać o 20, a wstaje najczęściej o 9, tylko w nocy ją karmię.  - No niemożliwe, tak wcześnie chodzi spać i tak późno wstaje? Oj, tylko pewnie tak pani mówi, pewnie spać w nocy nie daje!… Już mam jej powiedzieć, że tak oczywiście, tylko się głupio chwalę, Panna M to upiorne dziecko, odkąd ją mam nieprzespałam każdej nocy więcej niż 2 godziny, ale nie daje mi dojść do słowa i opowiada dalej. – A daje pani już córce dorosłe jedzenie? Nie?!?!?! Cały czas tylko na mleku?!?!?! No, uległa pani tej nowej, zgubnej modzie! Moja córka, wie pani, rodziła w najlepszej na Śląsku prywatnej klinice, miała swój apartament, lekarza, położną i zapewnione wszelkie udogodnienia. Kacperek ma teraz też takiego pediatrę prywatnego, ale powiem pani, że nie jestem z niego zadowolona. Córka bardzo, a ja nie. Bo on właśnie doradzał córce, żeby karmiła Kacperka piersią do końca 6 miesiąca, jak pani. Ale na szczęście udało mi się ją przekonać, że jak tylko Kacperek skończył 3 miesiące to od razu kaszki na mleku modyfikowanym. A jak tylko skończył 4 miesiąc to od razu marchewka i jabłko. Codziennie! No a ile waży córka? No to mówię jej, że Panna M waży 5700 g, popatrzyła na mnie ze zgrozą i wykrzyknęła – Przecież to karygodnie za mało, Kacperek to tyle ważył jak miał niecałe 2 miesiące! Widzi pani, to przez to, że jej pani nie karmi normalnie! Znużona mówię, że Panna M urodziła się malutka to i siłą rzeczy teraz też nie waży za dużo… – Oj, to wcześniak jest! – Nie, nie wcześniak, tylko malutkie dziecko – warczę i zaczynam żałować, że nie byłam niekulturalna na dzień dobry. – Oj to musiała pani się jakoś niewłaściwie prowadzić w ciąży bo to nie jest normalne, żeby dziecko takie małe się urodziło! A punktów to pewnie dostała malutko?… I tutaj mnie szlag jasny trafił, już miałam wygarnąć kobiecie, że punktów dostała 10, a to że jest malutka to nic złego, a jak ja się w ciąży prowadziłam to już zupełnie nie jest jej sprawa, ale zadzwonił jej telefon. Odebrała, posłuchała i wykrzyknęła, że już wracają. – Wie pani, muszę wracać z Kacperkiem, bo wróciła córka i chce go zabrać na zakupy. No, bardzo miło było panią poznać, ja się przeprowadziłam do córki, żeby jej pomóc przy Kacperku, więc pewnie się jeszcze nie raz i nie dwa spotkamy na spacerze! To jedziemy szybciutko, do zobaczenia! – i ruszyła. Nawet nie zdążyłam się odezwać już widziałam tylko jej plecy.

Rany… Skąd się tacy ludzie biorą? Tacy, którzy uważają, że tylko ich wizja świata jest jedynie słuszna i nie dopuszczają myśli, że ktoś może inaczej… Wracałam sobie spokojnie do domu, patrząc na tą moją Pannę M, która sobie spała smacznie i cieszyłam się, że tak mało ludzi spotykamy na spacerach. I wracałam z silnym postanowieniem, że nigdy więcej na spacer na tę ulicę!


Smażona rybka z ziemniaczkami czyli przepis na…


4 czerwca 2014
Zdjęcie1602.resized… obiad szybki i nudny jak flaki z olejem ;)
Dzisiaj żadne z nas nie miało pomysłu na obiad, więc wyjęłam z lodówki tilapię i zrobiłam obiad jak w stołówce w piątek – ryba i ziemniaki. Tylko surówki brakło, bo nikomu nie chciało się do sklepu jechać.
By to zrobić to niewiele trzeba. Składniki:
- filet ryby – ja miałam akurat tilapię
- ziemniaki
- jajko
- mąka
- bułka tarta
- olej
- wegeta

Rybę posypujemy wegetą i panierujemy: mąka – jajko – bułka tarta i smażymy na rozgrzanym oleju, aż do zrumienienia panierki. A ziemniaki tradycyjnie gotujemy. Ja je potem utłukłam z odrobiną masła i śmietany.

Ameryki tym przepisem nikt nie odkryje, ale jest szybko i smacznie. My lubimy :)

wtorek, 3 czerwca 2014

Kompromis lakierem do paznokci namalowany


3 maja 2014
Od nie pamiętam jak dawna mieliśmy z P. spięcia na temat jego koszulek wrzuconych do kosza na brudną bieliznę. Pranie zazwyczaj robię ja (niby pralka, ale ja jej daję pokarm) i zawsze staram się, żeby rzeczy były na lewą stronę poprzewracane. Jak się Pies majtnie przy suszarce to kudły zostawi na lewej stronie, jak będzie wisieć na słońcu to wypłowieje na lewej stronie. Ja jakoś jak zdejmuję ubranie to odruchowo je przekręcam na lewo, natomiast P. nie. Ileż się naprosiłam, najęczałam, naawanturowałam. A odkąd mamy Pannę M to pranie robię w międzyczasie czegoś i szlag mnie trafiał kiedy jeszcze musiałam te jego koszulki przewracać. No i ostatnio wymieniliśmy „uprzejmości” w temacie koszulek, on mi wypomniał – tradycyjnie – niesprzątniete okruszki na stole w kuchni i rzucił, że nie robi tego przecież złośliwie tylko zapomina, bo mu nie przypominam. Ręce mi opadły, więc spytałam tylko czy jeśli będzie miał w łazience przypomnienie to będzie sam to robił. Oczywiście, że tak. Wieczorem, jak poszłam się kąpać przypomniało mi się, że mam zrobić przypominajkę. Nie bardzo mając jakiś pomysł na to wzięłam lakier do paznokci i nasmarowałam na lustrze napis „Przewróć koszulkę!”. P. jak to zobaczył to tylko się roześmiał i stwierdził, że liczył na coś dyskretniejszego… No fakt, głupio wygląda, ale jest skuteczne. Póki co.

niedziela, 1 czerwca 2014

Piechotą do lata czyli jak doceniono mój brak talentu


1 czerwca 2014

Niedziela. Świeci słońce, jest dość ciepły dzień. Jadę do sklepu, okna w samochodzie pootwierane, łapię wiatr we włosy i pewnie dopraszam się o przeziębienie, ale czort z tym, dobrze mi. Trafiam na jakiś zator na drodze, wszyscy wloką się metr za metrem. W radiu nagle puszczają starą piosenkę Bajmu – Piechotą do lata. Uwielbiam ją. Za Bajmem nie przepadam, ale z tą piosenką wiążą się cholernie miłe wspomnienia. Podkręcam głośność i sama nie wiem kiedy zaczynam sobie głośno śpiewać razem z Beatą. Korek dalej trwa w najlepsze, Beata śpiewa, ja z nią – do laaata, do laaaaata, do laaaaata piechooooootą będę szła a a a a a jejeje…

- Kompletnie nie potrafi pani śpiewać, ale to wyjątkowo urocze wykonanie! – nagle słyszę od strony pasażera.. Przestraszona i zbita z pantałyku patrzę, a z chodnika uśmiecha się do mnie jakiś pan i puszcza do mnie oko. Ja czuję jak na twarz bucha mi piekielny ogień wstydu, a pan mówi – do zobaczenia, szerokiej drogi – i odchodzi uśmiechnięty, a ja zostaję w tym korku zawstydzona, jednak po chwili zaczynam się śmiać jak szalona i radośnie kończę z Bajmem je je je…