Ten rok nie zaczął się źle. To tamten skończył się nie
najlepiej i wywarł presję na ten nowy, nadchodzący.
Ostatni dzień roku. Sylwester, który rodzice spędzili na SORze. Bagatela 13 godzin. Po czym wrócili do domu tak naprawdę z niczym. A
ja Sylwestra spędziłam martwiąc się stanem zdrowia taty. No a potem to już tradycyjnie,
w łazience, z psem. Jak tylko ta „magiczna” północ nadeszła kilkadziesiąt
minut przed północą właściwą, pies zarządził „wszyscy do łazienki, bo inaczej
zginiemy!”. No i chowaliśmy się, no bo jak inaczej. Takie tam sylwestrowe
tradycje.
Gdybym pisała na bieżąco pewnie wpisy grudniowe byłyby pełne
niedowierzania i żalu i przerażenia jak działa nasz system opieki zdrowotnej. A
raczej jak nie działa. Jak można potraktować pacjenta. Jak w tej całej
bezdusznej biurokracji nie ma miejsca na empatię i odrobinę ludzkich odruchów.
Napisałabym o tym, jak specjalista chirurg z sosnowieckiego szpitala ma
pretensje do pacjenta, że ten przychodzi do niego z bezpodstawnie przyznanym mu
pakietem onkologicznym. Jak odgraża się, że lekarz rodzinny, który
wystawił/wypisał/przyznał ów pakiet powinien być za to ukarany. Bo on,
specjalista chirurg, nie widzi podstaw do tego, by pacjenta opieką onkologiczną
objąć.
Zapewne dodałabym coś o tym, że pacjenta z tym niewłaściwie
darowanym mu pakietem onkologicznym odsyła się od jednego lekarza do drugiego. Zleca się badania na chybił trafił, nie analizując problemu i nie podejmując
sensownych kroków.
Aż pacjent trafia na 13 godzin na SOR i po kilku konsultacjach, z których nic nie wynika, zostaje odesłany do domu. I
wchodzimy w nowy rok.
Po uruchomieniu znajomości pacjent w końcu trafia na
onkologię i okazuje się, że jest już za późno na jakiekolwiek leczenie. A
przecież wciąż dźwięczą w uszach słowa specjalisty chirurga, że ten pakiet
onkologiczny to niesłusznie…
Hospicjum domowe, profesjonalne łóżko, materac
antyodleżynowy, pielęgniarka trzy razy w tygodniu, wizyty domowe lekarza
rodzinnego i lekarza hospicyjnego. Poza tym cała codzienność, która nie
zwalnia, nie pozwala na złapanie oddechu. Ciągła gotowość do nie wiadomo czego,
napięcie, stres i bezsilność, bo podobno nic się nie da już zrobić, a tyle by
się chciało.
Telefon w środku nocy, przerażenie w głosie mamy, przyjedź
proszę. Na miejscu tato w wyśmienitym nastroju, z dopisującym mu humorem, nie
śpiący od kilkudziesięciu godzin. Funkcjonujący w swoim świecie. Rozmawiający z
ludźmi, których nie ma przy nim. Widzący rzeczy, które widzi tylko on. Opowiada gdzie był, co robił, a przecież od miesiąca nie wstaje z łóżka. Mama
przekonująca tatę, że tu nikogo nie ma, nigdzie nie był, że przecież jest chory. I złość taty, że ona go okłamuje i on wie lepiej.
I wtedy wkraczam ja cała na zielono,
skrywająca swój strach i bezsilność, no bo ktoś musi ogarnąć to szaleństwo i strach. Wejście w
konwencję i świat taty, walka z nieistniejącymi mrówkami, które zaatakowały dom,
przekonanie go, że w tym ośrodku wędkarskim w którym się znajdujemy możemy
jeszcze zostać, bo na badania trzeba poczekać. Wreszcie spokój taty, który mówi
„wiedziałem Myszko, że jak przyjedziesz to się wszystkim zajmiesz, bo ty się znasz
na tych sprawach”. Dzielna ja, ratująca tatę przez mrówkami i pająkami,
rozwiewająca wątpliwości i pomagająca dokręcić niewidzialne śruby w zaporze,
żeby nas woda nie zalała. Wychodząca od rodziców, płacząca z bezsilności i
strachu, dzielna córka swojego chorego taty.
Decyzja lekarza, że konieczne jest hospicjum stacjonarne, bo
stan się pogarsza, najprawdopodobniej pojawiły się przerzuty nowotworu do mózgu.
Wyścig z czasem, zmęczeniem, biurokracją, brak miejsca na oddziale paliatywnym.
Proszę czekać, aż zwolni się miejsce. Jakież to okrutne i bezduszne, czekać aż
ktoś umrze i zwolni miejsce.
Cudowni ludzie, którzy stają na rzęsach, żeby pomóc. Dzięki
nim tato dostaje się do hospicjum stacjonarnego, ale musimy się tam pojawić jak
najszybciej. Transport medyczny, ostatnie formalności i tato ma swój pokoik
urządzony w stylu góralskim. A ja wracam do domu i pół nocy płaczę z
bezsilności i poczucia porażki, że oddałam tatę do hospicjum, że nie walczę, że
nie szukam sposobów leczenia, że poddałam siebie i jego. Najgorsza decyzja
życia jaką kiedykolwiek musiałam podjąć. Tak naprawdę jedyna, wszyscy lekarze
zgodnie twierdzą, że teraz pozostało tylko sprawienie, by jak najmniej
cierpiał, nic więcej. Co wcale nie boli mniej.
Organizowanie życia na nowo. W tygodniu praca, obowiązki
domowe, w piątek po pracy kierunek jedyny – do taty. Późnym wieczorem, na
oparach benzyny i sił własnych docieram do hospicjum, tato śpi. Ale jest, ciągle jeszcze jest. Weekend spędzamy razem. Jest ciekawy
co u nas, co w domu, czy akumulator w jego samochodzie daje radę. Chce do domu,
nie zawsze rozumie gdzie jest i dlaczego. Prosi, żebym porozmawiała z
pielęgniarkami, bo boi się, że go wyrzucą z hospicjum, bo on sobie pojechał do jakiegoś
kolegi i pomagał mu w remoncie. „Wiesz Myszko, człowiek to taki stary a głupi.
Hospicjum załatwione po znajomości, a ja tak sobie pojechałem do Waldka i
dzisiaj rano dopiero wróciłem”. „Nie martw się tato, wszystko jest załatwione,
nikt cię nie wyrzuci.” „Dobrze Myszko, dobrze, że tego pilnujesz.”. Pozwala
sobie wysuszoną skórę dłoni smarować balsamem. Mój tato, zazwyczaj oszczędny w
czułościach i stroniący od dotyku, przytulenia, uścisku dłoni. Karmię go małymi
porcjami, kawałeczek mięsa, ziemniak, surówka. Nie za szybko, popite kompotem. On
drzemie, ja czytam książkę lub po cichu oglądam telewizję, potrzebując zupełnego
resetu mózgu. W niedzielę spędzamy wspólnie poranek, śniadanie, czas aż do obiadu. I powrót
do własnego świata. I tak w kółko.
Ostatni raz widzimy się 8 marca, w niedzielę. Wybucha
epidemia, 12 marca ostatni raz jestem w pracy, a w hospicjum podejmują decyzję
o zamknięciu placówki dla odwiedzających. I brak kontaktu z tatą, bo nie radzi
sobie już z telefonem, więc o jego stanie codziennie dowiadujemy się od
pracowników hospicjum.
26 marca na moim telefonie pojawia się „Taataa”. Odbieram,
rozmawiamy przez chwilę. O wirusie, o tym, że nie wiadomo kiedy to się skończy,
ale jak tylko to przyjadę od razu. Tacie jest tam dobrze, mówi, że ma bardzo
dobrą opiekę i niczego mu nie brakuje, tylko, żebym przyjechała. Następnego
dnia stan gwałtownie się pogarsza, a 28 marca nad ranem tato umiera.
Na świecie szaleje pandemia. Rzeczy taty z kartą zgonu
odbieram „przez płot”, nie mogę wejść na teren hospicjum. Akt zgonu odbieram
w urzędzie w masce i w rękawiczkach. Mimo tego dziwnego czasu wszystkie
formalności udaje się załatwić bez większych problemów. By zminimalizować ryzyko
kontaktu mamy z wirusem, załatwiam wszystkie formalności z pogrzebem, z ZUSem, a
na noc wracam do domu, by nie nocować u mamy. W trzy dni pokonuję 2000 km.
Pogrzeb taty to najsmutniejsza ceremonia pogrzebowa. Jestem ja i mama. Ksiądz,
dwóch panów z zakładu pogrzebowego. W odpowiedniej odległości dwóch kuzynów
taty. Orszak pogrzebowy wersja minimum.
Pierwszy kwartał roku 2020 uznajemy za zamknięty. 3 miesiące
strachu, bezradności, poczucia bezsilności i niesamowitego wkurwienia. Na
świat, na system opieki zdrowotnej, na lekarzy, na wszystko i wszystkich,
łącznie z tatą, bo może gdyby poszedł do lekarza w październiku…. Gdyby, jakby,
a jeśli….
Ten rok nie zaczął się źle…